Skip to main content

News Category: Wywiady

Postanowiłem się trochę zabawić i na okładce napisałem, że gramy drug rock – rozmowa z Davem Wyndorfem (Monster Magnet)

Amerykańska grupa Monster Magnet wraca do Progresji w ramach trasy z okazji 35-lecia swojego istnienia. Zespół wystąpi na deskach klubu już 22 października. To dobra okazja, by przybliżyć muzyczną historię grupy. Spiritus movens Monster Magnet, czyli wokalista i główny autor muzyki grupy, Dave Wyndorf podczas długiej rozmowy, przybliżył z dużą dozą humoru najważniejsze wydarzenia z muzycznej historii swojego bandu, która obfitowała sytuacje zabawne, ale i trudne.

MM: Który zespół pojawił się jako pierwszy w Twoim życiu: Black Sabbath, The Stooges, MC5, czy Hawkwind?

DW: Ciężko powiedzieć. Prawdopodobnie Black Sabbath, ale wszystkie zespoły, które wymieniłeś, usłyszałem po raz pierwszy w przeciągu kilku miesięcy. Miałem 11 lat i mogłem ruszyć w głąb miasta z pieniędzmi, które zarobiłem jako gazeciarz. Wydawałem je oczywiście na płyty. A ponieważ to były czasy bardzo przedinternetowe i nie czytałem też prasy muzycznej, bazowałem jedynie na okładkach płyt, które zwracały moją uwagę. Kiedy potem wracałem do domu i puszczałem te wszystkie płyty, mój mózg praktycznie eksplodował! Nigdy wcześniej nie słyszałem bowiem takie muzyki. To było między rokiem 1969, a 1970. Świetny czas na bycie dzieciakiem (śmiech). Nie mogłem uwierzyć, ile zajebistych zespołów wtedy wypłynęło. Odpowiadając na Twoje pytanie – wszystkie te zespoły poznałem mniej więcej w tym samym czasie.

MM: Zanim sformowałeś Monster Magnet, nagrałeś samodzielnie ep-kę „Love Monster”.

DW: Tak, to było zdaje się w 1988 roku. Właśnie nauczyłem się grać na gitarze. Chciałem założyć zespół, ale nie znałem nikogo, z kim chciałbym grać. W tamtym czasie jednym ze szczytów technologicznych był magnetofon czterościeżkowy. Posiadanie go pozwoliło mi na nagrywanie takich rzeczy, jakich nie mogłem robić wcześniej. Mogłem tworzyć całe piosenki. Użyłem więc gównianego automatu perkusyjnego i zacząłem nagrywać. I byłem szczęśliwy! To mi dało wiele pewności siebie, ale też sprawiło, że zacząłem myśleć o sobie, jako o pełnoprawnym autorze muzyki, który wie, jak przenieść ją z wnętrza mojej głowy na taśmę. I to wszystko w pojedynkę! Wszystkie wtopy i wszystkie błędy leżały tylko i wyłącznie po mojej stronie. Wydawało mi się, że nie muszę się otwierać przed innymi i wstydzić się tego przed kimkolwiek. Ale tak naprawdę stało się coś zupełnie odwrotnego – moja muzyka otworzyła mnie na innych ludzi. W ich oczach stałem się twórcą. Dzięki temu dołączyłem do Dog Of Mystery, które następnie przekształciło się w Monster Magnet.

MM: W konsekwencji uformował się skład, który najpierw nagrał ep-ki „Monster Magnet” i „Tab”, ale przede wszystkim – pierwszy album „Spine Of God”. Przypuszczam, że był to dla Ciebie moment przełomowy?

DW: Był przełomowy, bo wreszcie mieliśmy materiał, który nie ukazał się tylko na kasecie, ale także na płytach. Wydany na winylu, wyglądał zajebiście. Przede wszystkim jednak został pozytywnie odebrany przez słuchaczy, ale i media. Magazyn „Spin”, który wówczas bardzo się liczył, uwzględnił ją na swoich łamach. A to jeszcze nie był czas, kiedy wrzucono nas do szufladki stoner rocka, więc bardzo nam to schlebiało.

MM: No właśnie – z tego, co wiem, postrzegałeś Monster Magnet jako zespół psychodeliczny, a tymczasem szybko sklasyfikowano was obok. m.in. Kyuss jako grupę stoner rockową.

DW: Wiem, jak to jest być fanem muzyki i starać się ją opisać. Nie mam nic przeciwko etykietowaniu w ten sposób, dopóki ma to sens. Dziennikarze muzyczni akurat szczególnie lubią znajdywać nowe etykietki. Przy wydaniu singla z utworami „Tractor” i „Murder” postanowiłem się trochę zabawić i na okładce napisałem, że gramy drug rock (śmiech). Płytka dotarła do Wielkiej Brytanii i przez jakiś czas tak właśnie nas określano, aż usłyszałem, jak jakiś dziennikarz mówi o nas, że gramy stoner rock. Także myślę, że pokątnie wzięło się to od tego żartu.

MM: …który bawi szczególnie, znając Twój stosunek do narkotyków.

DW: Prawda? (śmiech). Ale w jakimś sensie rozumiem tę kategoryzację, bo pisałem wówczas o tym, co działo się w moich życiu w latach 60. i 70., a wtedy narkotyki zdawały się być odpowiedzią na wszystko. Zestawienie ich z muzyką rockową, tworzyło opowieść o jakimś magicznym świecie: bierzesz LSD, zapodajesz Black Sabbath. Potem zapalasz trawkę i odpalasz Pink Floyd. I tak dalej. W mojej pamięci to zachowało się niczym święte sakramenty tamtej epoki. I chciałem to uczucie przywołać w swojej muzyce, ale już bez zażywania narkotyków.

MM: Przed wydaniem „Superjudge”, podpisaliście kontrakt z wytwórnią A&M. To były czasy komercyjnej eksplozji grunge’u. Czy coś zmieniło się wówczas w waszym podejściu do muzyki?

DW: Byłem zesrany ze strachu, bo oto podpisaliśmy umowę z wielką wytwórnią, słynącą z dość wypolerowanych muzycznie produkcji. Ludzie ze świata muzyki niezależnej oczywiście oskarżyli nas o sprzedanie się. Poza tym w tamtym czasie największą ujmą było mylenie z zespołem metalowym. Punkowcy, czy grunge’owcy o to się ogromnie wkurzali. Nie chcieli być porównywani do Iron Maiden, do zespołów w skórzanych spodniach itd. Natomiast ja bałem się, że stracimy wiarygodność, jeśli po podpisaniu kontraktu z dużą wytwórnią, wydamy album, który będzie brzmiał zbyt dobrze. To oczywiście było bardzo głupie myślenie. Chciałem nagrać najbardziej wkurwiający album, na jaki było nas stać. Weszliśmy do dobrego studia, ale zagraliśmy na naprawdę tanich instrumentach. Dlatego gdy płyta wyszła, zastanawiałem się, czy trochę nie poszliśmy w tej kwestii zbyt daleko (śmiech). A ponieważ „Superjudge” był dopiero pierwszą z płyt, na które opiewał kontrakt, uznałem, że kolejna będzie już zajebiście zrobiona. Poza tym wytwórnia była przekonana, że to ja produkuję swoje płyty, a to była po prostu bzdura, którą im wmówiłem (śmiech). Wiedziałem, co lubię i czego chcę, a czego nie chcę w muzyce Monster Magnet. Zamknięcie się w dobrym studio z porządnymi realizatorami dźwięku, mogło dać konkretne rezultaty. Natomiast praca z jakimś wielkim producentem ze znanym nazwiskiem, nie wchodziła w grę. Rozmawiałem z kilkoma jeszcze przed produkcją „Spine Of God” i chcieli zmieniać rzeczy, które stanowiły o esencji Monster Magnet. Niektórzy chcieli na przykład, byśmy pozbyli się tej całej psychodelii, która ich zdaniem nie rezonowała z gustami dzieciaków. Sugerowali nam bardziej bezpośrednie podejście, takie jakie ma Metallica. Kurwa, nie po to zakładałem zespół, żeby brzmieć, jak Metallica! Ale opowiem Ci anegdotę: inny wielki producent Eddie Offord, czyli gość, który pracował z Yes i Emerson Lake And Palmer, bardzo polubił nasz zespół. Przez telefon brzmiał jak odpowiedni, grzeczny, starszy producent, który popełnił jednak błąd na samym początku, zwracając się do mnie per David. Nie cierpię tego! Po drugie – zasugerował, byśmy wrócili do korzeni i grali blues’a… Tego było za wiele! Jeszcze trochę i zespół straciłby swoją muzyczną tożsamość. Dlatego się wkurwiłem i kolejną płytę „Dopes To Infinity” wyprodukowałem sam. Nie brzmiała może zbyt profesjonalnie, ale przynajmniej jak Monster Magnet. Przygotowując ją, zastanawiałem się, czego zabrakło na „Superjudge”, co mógłbym dodać i poprawić na „Dopes to Infinity”.

MM: Przebój?

DW: Tak jest! Wytwórnia też regularnie mi o tym przypominała. Dlatego napisałem utwory, które tym razem były nieco bardziej przyjazne dla uszu. Oczywiście nie były to skrojone i wypolerowane przeboje, ale już tak nie ‘gryzyły’ w pierwszym odsłuchu, jak nasze wcześniejsze numery. Od ciężkich, sabbathowych tonów, do nieco bardziej hard rockowych brzmień, ale jednak z dużą ilością fuzzów. Chciałem, żeby to brzmiało pełniej i trochę bardziej magicznie. Zależało mi na różnorodności, ale według moich zasad. Oczywiście zrobiłem mnóstwo błędów, ale paradoksalnie – jestem z nich zadowolony. Narobiłem się przy tej płycie, ale było warto!

MM: Wytwórnia rzeczywiście musiała mocno wierzyć w Monster Magnet, a przecież rozmawiamy o labelu, który wydawał The Police, a równocześnie z wami – płyty Stinga.

DW: I Barry’ego White’a! (śmiech). Ale mieli też oczywiście Soundgarden, który akurat przeżywał apogeum. To zresztą ludzie z tego zespołu namówili mnie na kontrakt z A&M, bo bardzo dobrze im się współpracowało z nimi. Nie ingerowała w muzykę, nie narzucała swoich wizji. To było dla mnie kluczowe.

MM: I chyba nie narzekała, bo kolejny album „Powertrip” okazał się największym sukcesem Monster Magnet.

DW: To prawda, ale do jej nagrania nie doszło tak szybko. Po wydaniu „Dopes To Infinity”, okazało się, że większym sukcesem cieszy się on w Europie, a nie w Ameryce. Pamiętam, że wytwórnia była tym zaskoczona i po raz pierwszy nie do końca zadowolona z naszych poczynań. Liczyli na sprzedaż milionów płyt, a tymczasem rozeszło się kilkaset tysięcy. I dalej sugerowano nam, by grać jak Metallica… Nie stworzyłem jednak Monster Magnet, by sprzedawać miliony płyt, tylko by grać taką muzyką, jaką kocham. Świat muzyczny zaczął się jednak zmieniać. Muzyka elektroniczna zaczęła święcić triumfy, nie było już Kurta Cobaina, do tego rosła popularność takich grup jak Pantera. Zorientowałem się, że Monster Magnet nie pasuje do żadnego z wiodących w tamtym momencie nurtów. Byliśmy przed wydaniem trzeciej płyty w dużej wytwórni, ale gdy wczytasz się w umowę, która – tak jak nasza – opiewała na 6 płyt i nie sprzedasz po drodze zyliona egzemplarzy, wytwórnia może rozwiązać twój kontrakt. Nie byłem jednak gotowy na jego utratę. Nie miałem też ochoty wracać do normalnego życia, normalnej pracy itd. Nie chciałem jednak także iść na kompromisy i dopasowywać się do bieżących trendów…

MM: Wtedy pojawił się też numetal.

DW: Właśnie! Nie przypominaj mi o tym i nie każ mi się nad tym rozwodzić! (śmiech). Nie mając kierunku, w którym miałbym podążyć, zacząłem się dochodzić do wniosku, że to nie prawdziwa muzyka robi różnicę Amerykanom. Im tylko chodzi o pieniądze i cycki! Raperzy pod tym względem byli na topie – mieli klipy przepełnione seksem, dupami, kasą i drogimi furami. Mieli w dupie żywą muzykę, zależało im na pławieniu się w luksusie! Doszedłem do wniosku, że zmienimy trochę wizerunek, wbijemy się z skórzane spodnie i zrobimy klipy pełne dup i kasy. Nie mieliśmy nic do stracenia. Uznałem, że najwyżej się nie uda, ale przynajmniej będziemy mieli poczucie, że się świetnie bawiliśmy. Do tego stwierdziłem, że napiszę piosenki, brzmiące jak The Stooges, o życiu, hedonizmie rocka, seksie i kosmosie (śmiech).  I tak też zrobiłem. Pojechałem do Las Vegas i tam, w stolicy konsumpcji i przepierdolonych majątków w kasynach, napisałem „Powertrip”. Uznałem, że nie ma lepszego miejsca, do pisania o upadku amerykańskiego snu. Później zaaranżowaliśmy sesję fotograficzną z Johnem Ederem. Przedstawiłem mu moją wizję – dupy, pieniądze i płonąca flaga Ameryki. Płyta wyszła i zadziałało! Nie mogłem w to uwierzyć! Nie spodziewałem się, że ta płyta sobie poradzi aż tak dobrze. „Space Lord” przez moment był najpopularniejszym numerem w Ameryce. Nie znasz więc dnia ani godziny (śmiech).

MM: Jest w tym wszystkim sporo ironii – w tamtym czasie pojechaliście w trasę koncertową ze wspomnianą Metalliką, w ramach której wystąpiliście po raz pierwszy w Polsce, a wasze hedonistyczne teledyski można było zobaczyć w stacjach telewizyjnych.

DW: To jest w ogóle ciekawe, bo nigdy nie chciałem utraty podstawowej esencji, jaką niesie nasza muzyka. Energii, czegoś wyjątkowego i niepowtarzalnego. A okazało się, że te teledyski pełne roznegliżowanych lasek, nie pozbawiły naszej muzyki walorów kulturowych. One zostały po prostu przekazane inną metodą. Trochę to zwariowane, ale skoro zadziałało, to czemu nie?

MM: Gdy rozmawialiśmy 8 lat temu, powiedziałeś, że jedyną płytą Monster Magnet, którą nagrałbyś od nowa jest „God Says No”. Dlaczego?

DW: Myślę, że mogłaby brzmieć zdecydowanie lepiej i wiem, że mogłem ją zrobić lepiej. Nie byłem na niej aż tak skupiony, jak na innych płytach. Byliśmy tak zajęci promowaniem „Powertrip”, że do „God Says No” nie miałem już takiego przyłożenia, jak wcześniej. A w tamtym czasie trzeba było znacznie bardziej dbać o uwagę ludzi. Nie było jeszcze tak rozhulanego Internetu, jak obecnie, gdzie można przypominać o sobie co jakiś czas. Chciałem nagrywać płytę i jednocześnie grać cały czas koncerty. To nie mogło się udać i w konsekwencji się nie udało… Swoją drogą, nie słuchałem „God Says No” od dawna.

MM: Skończyliście wydawanie płyt dla dużej wytwórni. Przeszliście do SPV, a w konsekwencji do Napalm Records, w których barwach wydaliście kolejno: „Monolithic Baby!”, „4-Way Diablo”, „Mastermind”, „Last Patrol”, „Mindfucker” i „A Better Dystopia”. Przypuszczam, że wydawniczo jest to ‘wygodniejszy’ okres dla Monster Magnet?

DW: Zdecydowanie! Wytwórnia w Europie ma zupełnie inne podejście niż wytwórnie w Stanach. Wszystko jest poukładane. Najpierw płyta potem trasa albo trasy. Wszystko punktualnie i w swoim czasie! Poza tym wytwórnie w Ameryce są obecnie skoncentrowane na produktach muzyczno-podobnych, nie trwających dłużej, niż 2 minuty! To szaleństwo! A dzięki temu, że sprawy wydawnicze są poukładane, moje życie jest dużo bardziej przewidywalne. Mogę prowadzić Monster Magnet bez przeszkód według ustaleń, które nie zakładają forsowania czy nadwyrężania naszego czasu i sił, zwłaszcza, że nie jesteśmy już najmłodsi.

MM: Mówiłeś mi, że Twoja kolekcja liczy 10000 winyli. Rozumiem, że przez te kilka lat się powiększyła?

DW: Tak, ale nieznacznie. W pewnym momencie musiałem przestać zbierać płyty, bo skończyłoby się to rozbudową domu (śmiech). Nie wkręciłem się też w kupowanie nowych wersji starych płyt – tych wszystkich nowych 180-gramowych płyt z nowymi wersjami starych albumów. To nie dla mnie. Od czasu naszej poprzedniej rozmowy moja kolekcja zwiększyła się o około 1000 płyt, ale nie więcej. To samo mam zresztą z książkami. Nie kupuje ich już, bo nie mam ich, gdzie trzymać (śmiech).

MM: Wiem jednak, że jesteś fanem remiksów, czy też ponownie nagranych albumów. Popełniłeś nawet dwie takie: „Milking the Stars: A Re-Imagining of Last Patrol” i „Cobras and Fire (The Mastermind Redux)”.

DW: To bierze się chyba z moich zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Wynika to z moich chęci do eksperymentowania i sprawdzenia, jak dane nagranie brzmiałoby w inny sposób. Poza tym w przypadku tych dwóch płyt, mogłem sobie na to pozwolić, bez wydawania nadmiernej ilości pieniędzy. Nie trzeba do tego wielkiego studia, mogę to robić w komfortowych warunkach u znajomych nieopodal mojego miejsca zamieszkania. Same plusy. Mogę dzięki temu sprawdzić, jak dane nagrania brzmiałyby na sprzęcie z lat 60., czyli tak, jak zawsze chciałem, by brzmiały. Płyty z tamtego okresu miały cudowne, minimalistyczne brzmienie, a sprzęt był znakomity – dziś już vintage’owy. Zajmuje się takimi rzeczami, kiedy nie mam ochoty pisać nowej muzyki. To taka forma odskoczni.

MM: We wrześniu ruszacie w trasę w o Europie z okazji 35-lecia działalności zespołu. Ponownie z tej okazji wystąpicie w Polsce – podobnie jak w ubiegłym roku w warszawskiej Progresji. Wiesz już, jaki repertuar zamierzacie zaprezentować?

DW: Nie mam pojęcia. Jeszcze się nad tym zastanawiam. Na pewno nie będziemy w stanie zagrać materiału opartego o całą naszą twórczość, bo wtedy koncerty trwały 3 godziny. Skupimy się pewnie na najważniejszych nagraniach z lat 90. i pojedynczych numerach z późniejszych płyt. Zapewniam jednak, że to będą wyborne koncerty, bo jesteśmy w świetnej formie i bardzo dobrze nam się gra ostatnimi czasy.

„Wspomnień z Progresją mamy całe mnóstwo” – wywiad z Nocnym Kochankiem

Nocny Kochanek zagra jeden z ostatnich koncertów w Progresji w tym roku. Zespół, który swoją transformację z grupy Night Mistress zaliczył przy ścisłym udziale klubu, do którego regularnie powraca. Wokalista grupy Krzysiek Sokołowski podzielił się ze mną anegdotami osobistymi i zespołowymi, związanymi nie tylko z Progresją, ale przede wszystkim z szefem klubu – Markiem ‘Prezesem’ Laskowskim. 

MM: Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o Progresji?

KS: Bardzo możliwe, że było to przy okazji naszego pierwszego koncertu Night Mistress w Progresji w 2006 roku. Nigdy wcześniej tam nie byłem. I to był mój pierwszy raz z Prezesem (śmiech). To była jeszcze pierwsza inkarnacja Progresji. Patrząc z perspektywy czasu, to było ciekawe, bo ten koncert zagraliśmy dzięki grupie Exlibris, która zaprosiła nas do wspólnego grania. Oprócz nas i Exlibris grał też zespół Butelka. Do dziś pamiętam wers jednej z piosenek tego zespołu, który brzmiał: „Nie działa mi dekoder Telewizji Trwam” (śmiech).

MM: Bywałeś później w Progresji także jako słuchacz?

KS: Tak, i to jeszcze zanim przeprowadziłem się do Warszawy. Jednym z koncertów, na który musiałem się wybrać, był koncert Turbo, który odbył się jakiś czas później. Potem byłem też na koncercie Tima ‘Rippera’Owensa w 2010 roku, na którym – swoją drogą – Turbo obchodziło 30-lecie swojej działalności. Ciekawostką jest to, że po koncercie znalazłem przy wejściu z klubu płytę „Play My Game” Rippera z autografem. Początkowo chciałem ją oddać na merch, ale stwierdziłem, że jednak ją zachowam na pamiątkę. Żeby było śmieszniej, w 2014 roku zagraliśmy support przed Ripperem. I z tym wiążę się kolejna anegdota (śmiech). Byliśmy bardzo podjarani tym koncertem. Ripper to zresztą jeden z moich ulubionych wokalistów. Zagraliśmy ten koncert i byliśmy tak naładowani energią, że nie omieszkaliśmy się napić tyle, ile wypada (śmiech). I w takim stanie wbiliśmy do Rippera na backstage. Dopiero następnego dnia zobaczyłem na zdjęciach, co myśmy tam wyprawiali… On był dla nas bardzo miły i chyba nie chciał być wobec nas zbyt obcesowy, a myślę, że spokojnie mogliśmy sobie na to zasłużyć (śmiech). Potraktowaliśmy go jako kumpla, zaczęliśmy przybijać z nim piątki i robić mnóstwo wspólnych zdjęć w różnych pozach. On na to wszystko się zgadzał, natomiast jak wjeżdża ci na backtage banda najebanych metalowych młokosów, to nie zawsze jest przyjemne (śmiech). Wyszliśmy z klubu samodzielnie, ale wracaliśmy stamtąd chyba w szóstkę z gościem, którego poznaliśmy tego samego wieczoru (śmiech). On nas odwiózł, ale ponieważ nie zmieściliśmy się wszyscy do auta, to stwierdziłem, że tę podróż pokonam w bagażniku. Arturowi, naszemu basiście zrobiło się mnie szkoda i wszedł ze mną do tego bagażnika. I tak wtedy wróciliśmy (śmiech). Zresztą wspomniany Artur był w tak dobrym nastroju, że zostawił w klubie torbę ze swoimi rzeczami, kablami gitarowymi itd. Niestety już jej nie odzyskał. Poza tym chyba także w 2014 roku graliśmy z Katem & Romanem Kostrzewskim. Z tym koncertem również wiąże się anegdota (śmiech). Tuż przed graniem Artur chciał sprezentować Prezesowi naszą koszulkę z reprodukcją okładki „The Back Of Beyond”. Podszedł do niego do baru i mu ją wręczył. Okazało się, że Prezes stoi z Irkiem Lothem z Kata. Irek spojrzał i wypalił: „A dla mnie?” (śmiech). Arturowi zrobiło się głupio i powiedział, że zostały nam chyba tylko najmniejsze rozmiary koszulek. A Irek na to: „W porządku”. Później widzieliśmy zdjęcia Irka Lotha w tej koszulce (śmiech). Natomiast rok później zagraliśmy jako support Uriah Heep. To był moment przełomowy, bo set składał się częściowo z kawałków Night Mistress, a część stanowiły już numery Nocnego Kochanka. Potem jeszcze zaliczyliśmy powrót Night Mistress na 15 urodziny klubu. Także wspomnień z Progresją mamy całe mnóstwo.

MM: Kiedy zaczęliście już grać jako Nocny Kochanek, zaczęliście występować w Progresji regularnie. Mam wrażenie, że w tej odsłonie wasz zespół niejako też wyszedł z tego klubu.

KS: Kiedy myślimy o klubach, z którymi jesteśmy związani, to pojawiają się dwa: Semafor ze Skarżyska-Kamiennej, bo stamtąd wywodzi się większość składu zespołu oraz właśnie Progresja. Gdy kręciliśmy klip do „Hand Of God”, to zwróciliśmy się do Prezesa o pomoc i dzięki temu nagraliśmy ujęcia koncertowe na dużej scenie w Progresji. Prezes zawsze patrzył na nas przychylnym okiem. Nie wiem, czy na tyle podoba mu się nasze granie, czy po prostu nas polubił jako ludzi. Zresztą jeden z pierwszych swoich koncertów w życiu w Progresji zagrał nasz gitarzysta, Kazon. Było to z zespołem Nekrofilia. Nie wiedzieć czemu, muzyka grupy nie spodobała się Prezesowi, który w pewnym momencie wbił na scenę i kazał chłopakom wypieprzać z klubu (śmiech).

MM: Graliście też na Torwarze kilka lat temu. Progresja zdaje się produkowała ten koncert?

KS: Tak, to była końcówka 2019 roku. Tamten rok był najbardziej obfity w historii Nocnego Kochanka – zagraliśmy wówczas ponad 100 koncertów. Wtedy promowaliśmy płytę „Randka w ciemność”. Ale teraz wracamy do Progresji, gdzie zagramy 16 grudnia. Z tego, co słyszę od ludzi, którzy wybierają się na ten koncert, traktują go jako zwieńczenie roku i pewne podsumowanie. Zrobiła się już z tego pewna tradycja.

MM: Publiczność może kończyć stary rok na waszym koncercie, a nowy też może zacząć w Progresji – na Zacieraliach, na których też zresztą kiedyś graliście.

KS: Oczywiście! Zagraliśmy na zaproszenie Zaciera, nie do końca jeszcze chyba znającego nasz zespół. To były początki Nocnego Kochanka. Przyjęliśmy to zaproszenie z dużą dozą sympatii, jak i dystansu, którego ta impreza wymaga. Wczuliśmy się w klimat i wpasowaliśmy się naszym miejscami żenującym poczuciem humoru. Po latach Zacier powiedział mi, że nie zdawał sobie sprawy, że my mieliśmy już jakieś osiągnięcia, bo na nasz koncert zacieraliowy przyszło mnóstwo ludzi. Z podobnych imprez zagraliśmy także na Festiwalu Muzyki Eleganckiej, który obywał się jeszcze w poprzedniej lokalizacji Progresji. O ile dobrze pamiętam, to wówczas zagraliśmy po raz pierwszy utwór „Minerał Fiutta”, a Prezes jeździł po backstage’u na rowerze (śmiech). Myślę, że anegdot przybędzie wraz z kolejnymi latami aktywności Progresji.

„Poczucie święta” – wywiad z Tides From Nebula

Jednym z zespołów, które wystąpią na dwudziestych urodzinach Progresji, będzie Tides From Nebula. Związani z klubem od wielu lat, świętowali jego urodziny także w poprzednich latach. Tym razem okazja będzie co najmniej podwójna, bo zagrają obok Bokki, która świętować będzie dekadę działalności, a sami celebrować będą piętnaście lat muzycznej aktywności. Z tej okazji gitarzysta Maciek Karbowski i basista Przemek Węgłowski opowiedzieli mi o swoich wspomnieniach związanych z Progresją, pierwszych koncertach, które zagrali w klubie i kilku anegdotach z nimi związanymi. 

MM: Pamiętacie swoje najwcześniejsze wspomnienia związane z Progresją?

PW: Pamiętam, jak Progresja powstała. Jako że mój tata pochodzi z Boernerowa na Bemowie, zna się ludźmi, którzy zakładali ten klub. W tym czasie grałem w swoich pierwszych kapelach i gdzieś w sferze marzeń pozostawało granie w takich miejscach, jak Progresja. Zresztą od początku było to dla mnie miejsce, które założyli znajomi mojego taty. Niedługo później zagrałem w Progresji – jeszcze w tej najstarszej. Miałem więc okazję poznać wszystkie oblicza klubu.

MK: W moim przypadku było trochę inaczej, bo pierwszy koncert zagrałem z zespołem Root w Progresji w 2003 lub 2004 roku. Szybko jednak złapałem kontakt z Prezesem. Atmosfera w klubie była odmienna niż w innych tego typu miejscach – bardziej społecznościowa. Pamiętam też, że udzieliliśmy wówczas pierwszego wywiadu dla Teraz Rocka. Wiążę się też z tym inna anegdota -niedaleko Progresji był sklep osiedlowy. Poszedłem tam – pewnie po piwo – i w kolejce przede mną stał Opath z Leash Eye. Pamiętam, że byłem tym faktem onieśmielony, bo miałem pewnie ze 20 lat, a Opath pewnie o 10 więcej, czyli doświadczony, prawdziwy muzyk (śmiech).  Historia zatoczyła koło, bo na urodzinach Progresji oprócz nas i Bokki, też zagra Leash Eye.

MM: Zespół Tides From Nebula założyliście 15 lat temu. Pierwszy koncert zagraliście w Progresji?

MK: Nie, pierwszy zagraliśmy w No Mercy na Woli.

PW: W Progresji zagraliśmy po raz pierwszy pod koniec 2008 roku jako support takiego włoskiego zespołu At The Soundawn. W tej kapeli na gitarze grał niejaki Matteo Bassoli, któremu tak się w Polsce spodobało, że postanowił tu zostać. Grał potem w wielu kapelach m.in. w Blindead, a teraz gra w Me And That Man z Nergalem. Tamten koncert zagraliśmy na małej scenie. Pamiętam, że sprzedało się na niego 150 biletów. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie przyszli na nas, czy na Włochów (śmiech). Natomiast życie to chyba zweryfikowało, bo rok później At The Soundawn ponownie przyjechali do Polski i wtedy grali już sami, a my pomagaliśmy im trochę przy organizacji tego koncertu. I wtedy przyszła garstka ludzi…

MK: W trakcie tamtego koncertu podszedł do nas Prezes i powiedział, że w Progresji będzie grało wspomniane Blindead i zapytał, czy nie chcielibyśmy otworzyć tego koncertu. Podjaraliśmy się, choć baliśmy się z nimi grać, bo Havok grał wcześniej w Behemoth, a Blindead przecież też grali znakomicie. Okazało się jednak, że wszyscy w zespole są bardzo sympatyczni.

PW: Oba te koncerty, które zagraliśmy w Progresji były bardzo ważne, bo dużo nam dały. Nawiązaliśmy mnóstwo nowych znajomości z branży. I po każdym z tych koncertów, coś się w naszym zespole ruszało do przodu. Pojawiały się nowe propozycje koncertowe i nawiązywaliśmy kolejne kontakty, które owocowały w przyszłości.

MM: Próbowałem się doliczyć, ile razy graliście we wszystkich inkarnacjach Progresji…

MK: Myślę, że na pewno więcej, niż 10 razy.

PW: Kilkanaście razy. Bardzo ważny był też koncert z okazji wydania naszej pierwszej płyty „Aura”, kiedy graliśmy jako support Pure Reason Revolution na wiosnę 2009 roku. To był pierwszy koncert, na którym fizycznie mieliśmy naszą płytę, więc zrobiliśmy stoisko merchowe, co było dla nas czymś niesamowitym. Pamiętam, że baliśmy się, że nikt nie kupi tej płyty, więc daliśmy cenę 20 zł (śmiech). Okazało się, że płyta się wyprzedała i trzeba było szybko dowieść z domu więcej. Pamiętam, że Prezes nam strasznie wyrzucał, że daliśmy za niską cenę (śmiech). To pokazuje, jak bardzo byliśmy niepewni tego wszystkiego w tamtym czasie.

MM: Graliście także parokrotnie na poprzednich urodzinach Progresji. A czy macie jakiś ulubiony koncert produkcyjnie, czy wykonawczo, który kiedykolwiek zagraliście w klubie?

MK: Produkcyjnie na pewno ten, gdzie mieliśmy confetti. Pomyślałem sobie wtedy: kurczę, ile tego jest (śmiech). Ze sceny wyglądało to wspaniale. Najbardziej w pamięci utkwił mi jednak koncert z 2019 roku, kiedy graliśmy już jako trio. Rozwaliło mnie to, że sprzedaliśmy 800 biletów na własny koncert. Nigdy nie przypuszczałem, że tyle osób przyjdzie na nasz własny, headlinerowy koncert klubowy.

PW: Mam podobnie jak Maciek, chociaż dla mnie każdy koncert w Progresji jest wyjątkowy. To, że są na nich znajomi, czy rodzina, jest zawsze super. Mam wtedy poczucie jakiegoś święta. To zupełnie inne doświadczenie niż koncert na trasie poza Warszawą. Poza tym koncerty w Warszawie wiążą się też z większą frekwencją, a to generuje większą tremę. To jednak sprawia, że lepiej je zapamiętujemy. Nasz koncert z okazji 10-lecia też zagraliśmy w Progresji – to był nasz ostatni występ z Adamem. Przygotowaliśmy wtedy dłuższą setlistę, więc to też był szczególny koncert.

MM: Bywaliście też także w Progresji jako słuchacze. Macie jakieś koncerty w klubie, które szczególnie pamiętacie pod tym względem?

MK: Z tym mam trochę kłopot, bo przyznam się szczerze, że rzadko bywam w Progresji, gdy w niej nie gram. Wszystko zależy od tego, kto gra. Ogromnie podobał mi się koncert Blindead, gdy celebrowali dziesięciolecie płyty „Autoscopia / Murder In Phazes” w 2018 roku. Natomiast pamiętam, że nie podobał mi się koncert Ulver rok wcześniej, którzy mieli wielką, laserową produkcję. Ten pomysł, moim zdaniem wyczerpał im się po dwóch numerach… Zresztą z Progresją mam tak osobistą relację, że znając każdy zakątek klubu, nie czuję się, jakbym tam przychodził stricte na koncerty, tylko raczej ma to znamiona spotkań towarzyskich.

PW: Pamiętam, że jeszcze zanim założyliśmy Tides From Nebula, wsiąknąłem w muzykę post-rockową i post-metalową. I wtedy było dużo koncertów tego typu: Red Sparowes, Cult Of Luna, Isis… Chodziłem na nie, wbijając się nawet pod scenę. Natomiast z ostatnich koncertów, największe wrażenie zrobił na mnie koncert The War On Drugs, choć nie odbył się w klubie, tylko na Letniej Scenie Progresji. 

MM: Dwudzieste urodziny Progresji, to niejako potrójna celebracja – bo Tides From Nebula świętuje piętnastolecie, a Bokka – dziesięciolecie. Czyj to był pomysł, by tak to połączyć?

MK: Pomysł powstał jeszcze przed pandemią, bo pierwotnie mieliśmy razem zagrać już na wiosnę 2020 roku. Wtedy, jak wiadomo – musieliśmy to odwołać. Teraz jesteśmy już jednak po kilku wspólnych koncertach i ładnie ze sobą to współgra pod względem wrażliwości muzycznej naszej i słuchaczy. Mam wrażenie, że oba zespoły pasują do siebie, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. 

MM: Słowo dla Progresji z okazji dwudziestych urodzin?

MK: Oprócz tego, żeby nie zanikała pasja do tworzenia tego miejsca, to życzę Progresji, żeby kwestie życiowo-rynkowe pomagały klubowi i żeby nie było pod tym względem problemów, zwłaszcza takich bardzo przyziemnych.

PW: Dokładam się do tych życzeń. I życzę przynajmniej kolejnych dwudziestu lat Progresji, ale tak naprawdę, to stu lat. By Progresja nadal się rozwijała i funkcjonowała tak jak do tej pory.

Steve Rothery [WYWIAD]

Nasz klub powstał z miłości do rocka progresywnego. Co myślisz o rozwoju tego gatunku?

SR: Myślę, że rock progresywny – podobnie jak muzyka klasyczna – jest ponadczasowy. Jego rozwój… Wydaje mi się, że istnieje łącznik między rockiem progresywnym, a innymi gatunkami. Dla mnie to muzyka bez żadnych granic. W jej obrębie nie trzeba poruszać w schemacie piosenkowym typu: zwrotka-refren-zwrotka-refren. Można rozwijać różne partie stylistyczne i mieszać nastroje ze sobą, a jednocześnie próbować nowych rzeczy. Rock progresywny zawsze utrzymywał się na powierzchni. Przenika do mainstreamu falami. Wiele zespołów czerpie z rocka progresywnego, dzięki czemu niektóre jego elementy można usłyszeć w głównym nurcie. Zespoły wywodzące się z lat 70., nadal są uznawane za ojców chrzestnych rocka progresywnego. Wiele głównych wpływów w tym gatunku wywodzi się właśnie z tamtego okresu i z dorobku tamtych kapel. Sam jestem przedstawicielem drugiej generacji. Natomiast wyznaję zasadę, że muzyka może być tylko dobra lub zła.

Czy są nowi wykonawcy w rocku progresywnym, na których chciałbyś zwrócić naszą uwagę?

SR: Przyznaję, że nie słucham obecnie zbyt wielu zespołów, w przeciwieństwie do songwriterów, jak Bon Iver, czy Surfjan Stevens. Ciężko jest znaleźć obecnie interesującą muzykę, bo też niewiele jej przedostaje się do mainstreamu. Musi zostać jakoś zarekomendowana. W tym przypadku posiłkuję się sugestiami moich dzieci, które są lepiej zorientowane wśród nowych artystów. Cały czas powstaje ciekawa muzyka, tylko nie zawsze łatwo ją odnaleźć.

Rozwój technologii sprawił, że mamy dużo wszystkiego.

SR: To prawda. Podobno codziennie do Internetu trafia 1000, czy nawet 10000 nowych utworów. Wiele osób chce być usłyszanych, a nie da się przecież tego wszystkiego przesłuchać. My mieliśmy szczęście, bo zaczęliśmy działalność z Marillion w czasach, kiedy trochę łatwiej było się przebić. Mnóstwo młodych zespołów ma dziś znacznie trudniej niż my mieliśmy. Przemysł muzyczny bardzo zmienił się na przestrzeni lat i dziś wszystko opiera się na streamingu, który i tak nie jest gwarancją kariery, czy w ogóle utrzymania się. Wszystko podzieliło się na artystów oldschoolowych, którzy wciąż sprzedają swoją twórczość na nośnikach fizycznych, dzięki czemu mogą zarobić choć trochę oraz młodych artystów, którzy po prostu chcą grać swoją muzykę i zostać usłyszani. W Polsce, Niemczech, Holandii, czy Francji sytuacja nie wygląda chyba jeszcze tak źle, ale Anglii, czy ogóle w Wielkiej Brytanii, mnóstwo klubów już nie istnieje. Następuje odwrót od grania na żywo. Dziś ktoś buduje kompleks mieszkaniowy w pobliżu klubu albo miejsca, w którym koncerty odbywają się powiedzmy od 50 lat. Wystarczy, że jedna osoba narzeka na hałas, a klub traci pozwolenie na funkcjonowanie, a co za tym idzie – rację bytu. To szaleństwo! Dlatego najwięcej koncertujemy poza naszą ojczyzną.

Przed laty łatwiej było zostać rozpoznawalnym artystą?

SR: Zdecydowanie. Kiedy podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią EMI w 1982 roku, zaczęliśmy nagrywać płyty i koncertować, a i tak ludzie będąc wewnątrz biznesu z tym związanego – menedżerowie, publisherzy, czy właśnie pracownicy wytwórni, zarabiali najwięcej pieniędzy. Wciąż jednak mogliśmy w miarę swobodnie żyć, niezależnie od tego, jak wielki sukces odnieśliśmy. Ten zresztą przyszedł dopiero za sprawą naszej trzeciej płyty „Misplaced Childhood” i wtedy niektóre sprawy stały się dla nas łatwiejsze. Wciąż jednak najwięcej pieniędzy zarabiają wszyscy poza muzykami.

Podobno otrzymaliście propozycję, by stworzyć z Marillion muzykę do filmu „Nieśmiertelny”.

SR: Zgadza się.

Jednak ze względu na napięty grafik koncertowy, musieliście odmówić. Jesteś fanem filmów?

SR: Jestem wielkim fanem kina. Moimi ulubionymi filmami są „Łowca Androidów” z muzyką autorstwa Vangelisa oraz „Paryż, Teksas”, do którego ścieżkę dźwiękową stworzył Ry Cooder. Wielkie filmy łączą dwa elementy – fabuła i świetna muzyka. 10 lat temu stworzyłem muzykę do filmu dokumentalnego o zastraszaniu, który nawet został nagrodzony nagrodą Emmy. Wolałbym napisać muzykę dla jakiegoś niskobudżetowego filmu, a niekoniecznie dla hitu kinowego z Hollywood. Mój solowy album „The Ghosts Of Pripyat” miał założenie bycia soundtrackiem do wymyślonego filmu. Utwór tytułowy był punktem wyjścia do rozwinięcia różnych wątków muzycznych. Parę osób użyło tych kompozycji do swoich filmów na Youtube.

Rozumiem, że Twój muzyczny udział w filmie sprawiłby, że stałby się wielkim filmem? (śmiech)

SR: Mam taką nadzieję (śmiech). Jednym z projektów, nad którym zacząłem pracować solowo jeszcze przed pandemią jest „Revontulet”, podejmujący tematykę kosmosu. Pierwszy z utworów jest dostępny na Youtubie – nosi tytuł „La Silla”. Klip nakręciliśmy w 2019 roku w obserwatorium w górach na północy Chile tuż przed całkowitym zaćmieniem słońca.

Wiemy, że jesteś też fanem fotografii. Co najbardziej lubisz fotografować?

SR: Lubię uchwycić krótkie momenty, będące zapisem czasu – tak by zachować je na zawsze. Widoki, ludzie, życie w drodze, życie w studiu nagraniowym… Mam całą książkę tego typu ujęć. Nie robię już zbyt wielu zdjęć – teraz każdy jest fotografem, bo wszyscy mają aparaty w telefonach. Ale w dawnych czasach woziłem ze sobą aparaty i obiektywy po całym świecie, traktując fotografię bardzo poważnie. Poza tym robię zdjęcia członkom Marillion od jakichś 40 lat. A gdy robisz zdjęcia przez tak długi czas, nie wszyscy są zadowoleni z tego, jak wyglądają (śmiech). Wszyscy chcą wyglądać na 50 lat młodszych (śmiech).

Wiek to tylko liczba

SR: No właśnie. Być może moi koledzy teraz czują się staro, więc ciekawe jak będą czuli się za 10 lat (śmiech).

Właśnie uruchomiliśmy naszą akcję dotyczącą bezpieczeństwa na koncertach „Baw się Bezpiecznie”. Jaka jest najważniejsza rada, jakiej udzieliłbyś, by bezpiecznie doświadczyć muzycznego wydarzenia, koncertu?

SR: Jedną znajważniejszych kwestii jest zadbanie o słuch. Po doświadczaniu koncertów przez 10, czy 15 lat, pojawia się dzwonienie w uszach lub traci się możliwość słyszenia wysokich częstotliwości. Dla muzyków, którzy grali koncerty w latach 80., czy 90., może to wpłynąć nawet na ich życie. Sam mogłem lepiej zadbać o swój słuch w przeszłości. Nie jest z nim jednak tak źle, jak u niektórych muzyków, którzy ledwie słyszą. Straciłem odrobinę wrażliwości na dźwięki oraz nie wyczuwam już bardzo wysokich częstotliwości w prawym uchu, tak jak kiedyś. Nadal jednak wszystko słyszę w miarę dobrze.

Przygotowujesz się jakoś szczególnie do nagrań studyjnych, czy idziesz na żywioł?

SR: Do studia wchodzę często bez gotowych pomysłów. Zazwyczaj rejestruję swoje partie za pomocą Pro Tools. Robię 3-4 podejść do danej partii, próbując jednocześnie różnych rozwiązań. Potem wybieram te części, które najlepiej pasują do całości.

Wszystko, co grasz na gitarze, jest przepiękne.

SR: Bardzo dziękuję. W przeciwieństwie do wielu innych muzyków, podchodzę do gry na gitarze na wiele różnych sposobów. Myślę, że to, dlatego nie jestem zbyt znanym gitarzystą w mainstreamie. Nie jestem częścią sceny fusion, czy tych wszystkich wymiataczy gitarowych. Dla mnie muzyka to emocje, melodie, a nawet taniec.

Rozmawiała Iga Woś

„Tworzymy muzykę intuicyjnie” – rozmowa z Gusem Ungerem-Hamiltonem (Alt-J)

Brytyjskie trio indie rockowe Alt-J ponownie zawita do Warszawy –już 16 sierpnia zespół wystąpi na Letniej Scenie Progresji.

Powstali w angielskim Leeds w 2007 roku, a wydana pięć lat później debiutancka płyta „An Awesome Wave”, przyniosła im prestiżową nagrodę Mercury Prize. Nie nagrywają zbyt często, za to regularnie koncertują. W ubiegłym roku ukazał się album „The Dream”, który grupa promowała także w naszym kraju, występując w 17 lipca w warszawskiej hali Expo XXI. Basista i wokalista grupy Gus Unger-Hamilton nie miał co prawda zbyt wiele czasu na rozmowę, bo akurat przesiadał się z jednego pociągu do drugiego, ale w niespełna kwadrans opowiedział o kilku niuansach dotyczących „The Dream”, cechach procesu twórczego, jaki charakteryzuje Alt-J oraz tego, czego mogą spodziewać się uczestnicy koncertów grupy.

MM: Alt-J istnieje od 16 lat. Wydaliście jednak do tej pory tylko cztery płyty. Czemu nagrywacie tak rzadko?

Gus: To rzeczywiście nietypowe, jeśli się na to spojrzy w ten sposób. Zaczynaliśmy, będąc studentami na uniwersytecie w Leeds i tak to trwało przez pierwsze 4-5 lat funkcjonowania zespołu, zanim nagraliśmy pierwszą płytę. Potem dużo czasu zajmowały trasy koncertowe. Dopiero po powrocie i odpoczynku, zabieraliśmy się za kolejne płyty. Nie jesteśmy The Beatles, nie nagrywamy jednej lub dwóch płyt rocznie (śmiech). Poza tym oni nigdy nie jeździli w tak długie trasy koncertowe jak my.

MM: Do pewnego momentu koncertowali, dopiero później skupili się głównie na pracy studyjnej.

Gus: Tak, masz rację. W każdym razie częstotliwość nagrywania i wydawania kolejnych płyt w przypadku Alt-J, jest spowodowana głównie trasami koncertowymi. Zwróć uwagę, że teraz promujemy naszą ostatnią płytę „The Dream” na kolejnej trasie.

MM: Zgadza się. W ubiegłym roku miałem okazję rozmawiać z waszym perkusistą, Thomem Greenem, który powiedział mi, że pisanie nowych rzeczy nie jest dla was procesem łatwym.

Gus: O, z tym bym się nie zgodził. Tworzenie nowej muzyki jest bardzo przyjemnym doświadczeniem. Uwielbiamy to. Dla mnie to ulubiona część naszej działalności – oczywiście poza koncertami.

MM: Skoro mowa o przyjemnych doświadczeniach – podobno wspomnianą płytę „The Dream” realizowaliście w bardzo miłej atmosferze.

Gus: To prawda. Mieliśmy całe studio w Londynie do naszej własnej dyspozycji. Mogliśmy je udekorować według naszego uznania. Zadbaliśmy o to, by miało domową atmosferę. Nagrywając „The Dream”, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nagrywamy album koncepcyjny. Zorientowaliśmy się dopiero pod koniec nagrań, że wszystkie utwory łączą się w jedną całość. Nawet tytuł płyty dodaliśmy na końcu. To było bardzo pokrzepiające, że udało nam się zupełnie nieintencjonalnie stworzyć zbiór utworów, które można spiąć jednym tytułem, będącym dość silną deklaracją, czy definicją, a równocześnie – idealnie spinającą te kawałki w jedną całość.

MM: Wspomniałeś waszą pierwszą płytę „An Awesome Wave”. Pamiętam, że gdy się ukazała, wydawała mi się dość ekstrawertyczną propozycją muzyczną. Z czasem muzyka Alt-J zaczęła łagodnieć, osiągając nawet swoistą introwertyczność. Z czego to wynika?

Gus: Nie jestem pewien, czy rzeczywiście nasza twórczość nabrała introwertyczności. Tworzymy muzykę intuicyjnie. Wydaje mi się, że kreatywność powinna być naturalnym impulsem. Nie ma sensu tworzyć nic na siłę. Oczywiście czasami, gdy chcesz coś stworzyć na poczekaniu… Niech to będzie na przykład kartka urodzinowa dla mamy (śmiech). Siadasz i myślisz sobie: chcę żeby ta kartka była wesoła, zawierała miłe życzenia i po prostu była ładna, bo jest dla mojej mamy. Z muzyką tak nie jest. Nie da się jej wymyśleć w głowie od początku do końca. To powinno przychodzić naturalnie, a nie być zaplanowane. W naszym przypadku nie zdarzyło się nic takiego, co pchnęłoby naszą muzykę w jakieś mroczne rejony. Wręcz przeciwnie – jesteśmy dość szczęśliwymi ludźmi, mieliśmy fantastyczną ostatnią dekadę jako zespół, robimy to, co kochamy, mamy wspaniałe rodziny. To, co słychać na naszych płytach, stanowi efekt tego, co naturalnie z nas wychodzi i co staramy się przekuć na muzykę. Jakkolwiek to zabrzmi: myślę, że tak działa kreatywność, której wynikiem jest sztuka.

MM: Okres pandemii też pewnie miał wpływ na to, co słyszymy na „The Dream”?

Gus: Owszem, ale jestem w stanie wymienić przynajmniej 5 utworów z tej płyty, które podnoszą na duchu i są dość pozytywne w wydźwięku. Nie do końca więc zgodzę się z Twoją tezą, ponieważ osobiście nie dostrzegam na tym albumie jakieś introwertycznej, czy mrocznej strony.

MM: Posłużę się zatem konkretnym przykładem – utwór „Losing My Mind” wydaje mi się dość dramatyczny.

Gus: Ok, w tym przypadku mogę przyznać Ci rację (śmiech). Ta piosenka stanowi dramatyczny monolog człowieka, który traci grunt pod nogami i którego życie zaczyna wpadać w spiralę. Ten utwór napisał Joe (Newman, wokalista i gitarzysta Alt-J – przyp. MM) pod wpływem słuchania podcastów z kategorii True Crime, dotyczących zaginięcia różnych osób itd. Tak, to mroczna piosenka, ale uwielbiam ją i uwielbiam ją grać. Zresztą na koncertach w kilku utworach z „The Dream” po raz pierwszy gram na basie. Jednym z nich jest właśnie „Losing My Mind”. Partia basu jest w nim bardzo łatwa do zagrania, ale jest to linia, którą można zagrać naprawdę mocno. To nie jest piosenka utrzymana w stylu, w którym zwykle piszemy. Ma trochę postpunkowy charakter i brzmi, jakby była nagrana w jakimś starym niemieckim magazynie (śmiech). Do tego ma piękne harmonie wokalne. Myślę jednak, że nawet w tak mrocznych utworach jak ten, da się znaleźć przebłyski światła.

MM: Zaskoczył mnie natomiast fragment dotyczący kokainy w utworze „The Actor”.

Gus: To dlatego, że utwór zainspirowany został postacią aktora Johna Belushiego i jego śmiercią w pokoju hotelowym Chateau Marmont w Hollywood. Nie wymieniamy go w tej piosence z nazwiska – pojawia się jedynie jego imię. Próbowaliśmy jednocześnie przytoczyć tu historię młodego aktora, który przybywa do Hollywood, by zrobić karierę, ale kończy na handlu narkotykami i w konsekwencji sprzedaje je Johnowi Belushiemu, które ostatecznie go zabijają.

MM: Skoro mowa o Ameryce – dwa kawałki na płycie mają tytuły, pochodzące od nazw amerykańskich miast, czyli „Chicago” i „Philadelphia”. Czy pozostałe 10 utworów z „The Dream” np. w fazie roboczej, też miały tytuły pochodzące od nazw miast?

Gus: Nie, „Chicago” i „Philadelphia” zyskały takie tytuły, ponieważ pomysły na te kawałki powstały, gdy jammowaliśmy razem podczas pobytu w tych konkretnych miastach. Miały dla nas w jakimś stopniu charakter w ścieżek dźwiękowych tych miejsc, więc postanowiliśmy je zachować w takiej formie.

MM: Wrócę jeszcze na moment do płyty „An Awesome Wave”, która w zeszłym roku obchodziła dziesięciolecie. Widziałem, że celebrowaliście ją w na trasie po Stanach i Antypodach wiosną tego roku, grając materiał z niej w całości. Czemu tylko tam?

Gus: Zagraliśmy ją jeszcze w całości na koncercie w Londynie. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu zagraliśmy ją w całości tylko wtedy. To pytanie chyba trzeba skierować do bookerów koncertowych. Natomiast nadal gramy większość numerów z „An Awesome Wave” na naszych koncertach, więc myślę, że to też może satysfakcjonować naszych fanów.

MM: Wiem, że są fani, którzy chodzą na wasze koncerty dzień po dniu – także w różnych miejscach na świecie.

Gus: To prawda, zauważamy to. Czasem udaje nam się ich poznać i porozmawiać na temat ich odczuć odnośnie naszej muzyki. Zauważyłem, że mają swoje preferencje, jeśli chodzi o to, co gramy na żywo. Często jesteśmy zaskoczeni, bo są to utwory na przykład z naszej drugiej płyty „This Is All Yours”, których nigdy na żywo nie wykonywaliśmy, bo wydają nam się… za ciche. Być może nigdy ich nie zagramy, chyba, że będziemy grali koncert pod hasłem „Alt-J gra This Is All Yours w całości”. Wtedy nie będzie odwrotu (śmiech).

MM: Na nadchodzącej trasie zmieniliście produkcję, czy nadal gracie w tej specyficznej ‘kostce’?

Gus: Nie, ‘kostka’ była na trasie zeszłorocznej (śmiech). Teraz mamy zupełnie nową produkcję. Jest nieco tańsza od poprzedniej, ale nadal ma zajebiste światła i dźwięk, więc myślę, że spodoba się tym, którzy przyjdą na nasze koncerty – także ten na Letniej Scenie Progresji.

Polski koncert Alt-J odbędzie się już 16 sierpnia na Letniej Scenie Progresji. Bilety są dostępne w sprzedaży.

Dziękujemy Agencji Charm Music za możliwość przeprowadzenia wywiadu. Nadchodzące koncerty Charm Music: http://pl.charm-music.eu/pl/

„Na scenie i poza nią jesteśmy tacy sami” – rozmowa z Fun Lovin’ Criminals [WYWIAD]

Rock, blues, jazz, soul, funk, hip hop, latino – trudno zliczyć wszystkie gatunki, wokół których obraca się twórczość legendarnej nowojorskiej formacji Fun Lovin’ Criminals, która już 26 maja zagra na Letniej Scenie Progresji.

Zadebiutowali w 1996 roku płytą „Come Find Yourself”, która dzięki singlowi do piosenki „Scooby Snacks” rozeszła się w platynowym nakładzie. Ale historia Fun Lovin’ Criminals to nie tylko sukcesy. O swojej niełatwej drodze, fascynacji jazzem i Beastie Boys, a także o odzyskanej wolności artystycznej opowiedzieli mi wokalista, basista i klawiszowiec Brian ‘Fast’ Leiser oraz perkusista Frank Benbini.

MM: Esencją Fun Lovin’ Criminals zawsze były koncerty. Nie wydajecie płyt zbyt często. Co działo się po wydaniu w 2010 płyty „Classic Fantastic”, że na wasze nowe nagrania musieliśmy czekać tak długo?

Fast: W wielkim skrócie – powodem były napięcia wewnątrz zespołu. Po wydaniu płyty graliśmy koncerty, ale zaczęliśmy się angażować także w inne projekty. Mieliśmy w tamtym czasie z Frankiem zespół Radio Riddler, z którym nagraliśmy płytę „Purple Reggae”, zawierającą covery Prince’a w konwencji reggae. Natomiast Huey (Morgan, jeden z założycieli FLC, który opuścił grupę w 2021 r. – przyp. MM) zajął się w tym czasie swoimi rzeczami. Zebraliśmy się wszyscy ponownie w okolicach roku 2016 z myślą o nagraniu kolejnej płyty. Okazało się jednak, że Huey nie ma na to najmniejszej ochoty. Wolał nagrywać covery. W efekcie powstał album „Another Mimosa”, który wypuściliśmy w 2019 roku. Mieliśmy jednak z Frankiem napisane sporo muzyki, którą mogliśmy wykorzystać w FLC, ale też w innych projektach. Sytuacja oczyściła się dopiero 2 lata temu. Wtedy Huey odszedł ostatecznie z zespołu. Dzięki temu przejęliśmy z Frankiem całą działalność FLC – zaczęliśmy znowu grać koncerty, tworzyć i nagrywać, czego efektem jest ep-ka „Roosvelt Sessions” z ubiegłego roku.

MM: Jak po odejściu Hueya zmieniła się dynamika zespołu?

Fast: Diametralnie! Wszystko się poprawiło! Wziąłem na siebie obowiązki lidera. Mówiąc szczerze, odejście Hueya było najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać ten zespół. Bez tego nie sądzę, byśmy dalej funkcjonowali. Żeby być w zespole lub w ogóle tworzyć, robić filmy, pisać książki itd., trzeba się poświęcić. A jeżeli ktoś robi to na pół gwizdka, nie ma sensu robić tego w ogóle. Ja i Frank jesteśmy zaangażowani w FLC w stu procentach – niezależnie, czy dotyczy to strony muzycznej, biznesowej, czy wydawniczej. Dziś funkcjonuje nam się znacznie lepiej i wygodniej. Uwielbiamy grać i za każdym razem nie możemy się doczekać koncertów.

MM: Postawa Hueya była też odczuwalna na koncertach?

Fast: Owszem. Jego ego stało się dość rozbuchane. Jeśli ktoś wchodzi na scenę z zespołem i myśli, że wszyscy przyszli zobaczyć i posłuchać tylko jego, to jest do dość ryzykowne podejście. Dla mnie i dla Franka zawsze na pierwszym miejscu była muzyka. To jak wyglądamy na scenie, jest sprawą drugorzędną. Na scenie i poza nią jesteśmy tacy sami. Liczy się muzyka i dobra zabawa. Wiemy, że ludzie przychodzą na nasze koncerty, bo chcą tego samego. Bardzo lubimy to, co robimy i wreszcie mamy całkowitą kontrolę nad tym, jak i kiedy możemy grać.

MM: Wspomniana ep-ka “Roosvelt Session” to początek nowego rozdziału w życiu zespołu. Te nagrania wydają się mieć znacznie bardziej jazzowy charakter, niż wasze poprzednie dokonania.

FB: To wynika z naszej fascynacji jazzem, a zwłaszcza jego najbardziej odprężającymi odmianami. Uwielbiamy późne nagrania Miles’a Davisa, a także twórczość Cheta Bakera, bo w ich muzyce pulsował także funk. Bardzo inspirujące okazało się także połączenie rapu z jazzem. Wspaniale jest opowiadać historie, osadzając je w jazzowym anturażu. Zależało nam na tym, by „Roosvelt Sessions” miało klimat klubu jazzowego.

MM: Chciałbym na moment wrócić do początków działalności FLC. Wiedzieliście, że stacja telewizyjna Cartoon Network wykorzystywała „Scooby Snacks” by promować serial o przygodach Scooby Doo?

Fast: (śmiech) Tak, ale używali tego tylko w Europie. W Stanach tego nie robili. Nas to bawiło, bo nasze „Scooby Snacks” nie miało żadnych konotacji z psem Scoobym (śmiech). Ale sporo nam to dało, bo dzięki temu trafiliśmy także do młodszej publiczności. Piosenka oczywiście traktuje o czymś innym, ale nie protestowaliśmy (śmiech).

MM: W tym utworze zsamplowaliście krótkie fragmenty wyciągnięte z filmów Quentina Tarantino “Wściekłe psy” oraz “Pulp Fiction”. Mieliście problemy z uzyskaniem zgody na ich wykorzystanie?

Fast: W przypadku filmów zawsze trzeba poprosić wszystkich świętych o zgodę – studio filmowe, producenta filmu, scenarzystę, reżysera… Załatwianie tego, to prawdziwy ból w dupie (śmiech). W przypadku Quentina Tarantino sprawa była prostsza, bo on te filmy zrobił od strony scenarzysty, producenta i reżysera. Mieliśmy szczęście, bo w tamtym czasie jego popularność dopiero rosła. Wiąże się z tym także pewna anegdota. W tamtym czasie Quentin spotykał się aktorką Mirą Sorvino. Pewnego wieczoru wpadliśmy na nią podczas jednej z imprez w Nowym Jorku. Kiedy nas zobaczyła, powiedziała, że Quentin na okrągło słucha „Come Find Yourself” (debiutanckiej płyty FLC, z której pochodzi „Scooby Snacks” – przyp. MM). Super sprawa! Wspaniale jest być w jakiś sposób łączony z osobą, która miała i nadal ma tak wielki wpływ na światowe kino. Nasze ścieżki w kilku momentach jeszcze się przecinały, natomiast nigdy nie poznaliśmy Quentina Tarantino osobiście.

MM: Po wydaniu waszej drugiej płyty „100% Columbian” w 1998 roku, wydawało mi się, że zyskacie taką sławę jak Beastie Boys. Tak jak oni jesteście triem, macie podobne podejście do muzyki, poczucie humoru, no i pochodzicie z Nowego Jorku.

Fast: Oj, między nami i Beastie Boys jest przede wszystkim różnica pokoleń. Pamiętaj, że oni zaczynali w latach 80. To zespół, który był punktem zwrotnym dla całej sceny hiphopowej. Okazało się bowiem, że rap nie jest i nie musi być domeną jedynie czarnoskórych. Pod tym względem Beastie Boys byli pionierami. Poza tym w niesamowity sposób wykorzystywali technologię studyjną i sampling. Także porównanie do nich jest tylko częściowo trafione (śmiech). Ale uwielbiamy ich muzykę i na pewno nie bylibyśmy takim zespołem, jakim jesteśmy, gdyby nie Beastie Boys.

MM: Kolejnym wielkim przebojem w waszym dorobku okazało się „Loco” z 2001 roku. Pamiętam, że słoneczny, letni klip do tego kawałka często pojawiał się w różnych telewizjach muzycznych. Zdaje się, że reklama piwa Miller temu trochę dopomogła?

Fast: Zgadza się. Wypuściliśmy ten numer i zaraz potem marka Miller postanowiła wykorzystać go w swojej reklamie. Dla naszej wytwórni płytowej było to bardzo lukratywne rozwiązanie, bo dysponowała świetnym klipem i udanym kawałkiem, więc mogła nim dysponować. Poza tym byliśmy świeżo po występie na festiwalu Glastonbury, na którym zagraliśmy dla wielu tysięcy ludzi. Sam klip był bardzo fajny. Kręciliśmy go na statku u wybrzeży Australii w towarzystwie pięknych dziewczyn i w ogóle ze świetną ekipą. Po wszystkim zrobiliśmy na niej imprezę – też bardzo fajną (śmiech). Dzięki „Loco” osiągnęliśmy najlepsze nasze wyniki na listach przebojów.

MM: Pamiętam wasze wydawnictwo koncertowe „The Bong Remains The Same” z występem zarejestrowanym w londyńskim Shepard’s Bush w 2010 roku. Czemu ten koncert ukazał się dopiero 4 lata później?

Fast: Hm, wydaje mi się, że DVD z “The Bong Remains The Same” ukazało się kilka miesięcy po tym, jak je zarejestrowaliśmy i dość szybko się wyprzedało. Teraz ten koncert można znaleźć na naszym kanale You Tube. Nie jest to co prawda wersja High Definition, ale to dlatego, że w tamtym czasie jeszcze nie nagrywało się takiej technologii. Wrzuciliśmy ten koncert, bo nie dość, że nie ma już DVD, to wiele osób nie ma iTunes. Teraz publikujemy nasze koncerty na You Tube, nie musząc angażować do tego całego procesu wydawniczego. To bardzo wygodna forma promocji.

MM: Parę miesięcy temu na waszym kanale pojawił się też ubiegłoroczny koncert, który zagraliście na Pol’and’Rock Festival. Oglądałem go i zaskoczyło mnie, że zaczęliście go dość nietypowo, bo od utworu „Rumble” z repertuaru Linka Raya.

Fast: Uwielbiamy ten numer i na przestrzeni lat wykonywaliśmy go wielokrotnie. Nagraliśmy go też na wspomnianą wcześniej płytę z coverami – „Another Mimosa”. W sytuacji festiwalowej, gdy jest szybka przepinka sprzętu i nie ma próby dźwięku, dobrze jest zagrać taki luźny numer, by nasz dźwiękowiec wszystko mógł poustawiać na konsolecie. Tak więc „Rumble” zagraliśmy wówczas dla niego (śmiech). To był zresztą niesamowity festiwal. Jurek i cała ekipa go organizująca są wspaniałymi ludźmi.

FB: To było wspaniałe doświadczenie, bo z każdym kolejnym zagranym utworem pod sceną przybywało publiczności. Widać to bardzo dobrze na tym video. Kończyliśmy koncert, grając dla ogromnego tłumu. Wspaniała sprawa!

Fast: Był to także dopiero trzeci koncert z Naimem (Cortazzim, gitarzystą i wokalistą, który w 2022 zajął miejsce Hueya Morgana w FLC – przyp. MM), więc Pol’and’Rock Festival był dla niego poważnym sprawdzianem (śmiech). Zresztą festiwale są świetną okazją, by pokazać się przede wszystkim tym, którzy dotąd o nas nie słyszeli.

MM: Na przestrzeni lat ukazało się sporo kompilacji z waszymi nagraniami…

Fast: …to niestety sprawka naszej poprzedniej wytwórni EMI/Crysalis, która dysponuje naszym wczesnym katalogiem. Robili z nim co chcieli, nie pytając nas o zgodę… My mieliśmy swój udział w wydaniu tylko jednej z tych kompilacji, „Bag Of Hits”, która zresztą też nie powinna była się ukazać, bo wówczas mieliśmy na koncie tylko 3 płyty…

MM: Sprawdzałem waszą stronę z merchem i znalazłem na niej jedynie rocznicowe wydanie „Come Find Yourself” na winylu, zapis koncertu z Berlina oraz kompaktowe wydanie „Another Mimosa”. Rozumiem, że na tej trasie macie ze sobą coś więcej?

FB: Tak, mamy koszulki, bluzy, torby czapki i plakaty. Nie mamy ze sobą niestety żadnych płyt, co wiąże się z naszą sytuacją wydawniczą… Nie mamy praw do większości naszych nagrań, a „Roosvelt Sessions” ukaże się na winylu dopiero za jakiś czas. Mamy jednak zajebistą ekipę koncertową, która produkuje nasze koncerty od strony dźwięku i oświetlenia.

MM: „Roosvelt Session” ukaże się nakładem DiFontaine. Jej logo pojawia się także przed waszymi teledyskami. Rozumiem, że to całkowicie wasza firma?

Fast: Tak, DiFontaine to firma odpowiedzialna za nasz publishing i filmy, natomiast wreszcie po 20 latach razem z Frankiem jesteśmy też właścicielami DiFontaine Records, która zajmuje się naszymi bieżącymi i przyszłymi nagraniami.

MM: Liczycie na to, że prawa do waszych wczesnych płyt wrócą do FLC?

Fast: Nie liczyłbym na to… To długa historia… EMI na pewno nam ich nie odda… Ważne, że teraz możemy kontrolować każdy bieżący aspekt działalności zespołu według naszych zasad i możliwości. Jak najmniej biurokracji związanej z dostarczeniem muzyki do naszych słuchaczy jest dla nas kluczowym elementem. Jesteśmy teraz w trakcie trasy po Wielkiej Brytanii i nie możemy doczekać się koncertów w Polsce. Najpierw zagramy w Warszawie, a dzień później na festiwalu perkusyjnym w Bydgoszczy.

Rozmawiał:
Maciej Majewski

Yogi Lang (RPWL): Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła [WYWIAD]

Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła – rozmowa z Yogim Langiem (RPWL)

Już 13 kwietnia na deskach Progresji wystąpi niemiecka grupa neoprogresywna RPWL. Zespół promuje swój najnowszy album zatytułowany „Crime Scene”. Kilka dni wcześniej wokalista grupy Jurgen ‘Yogi’ Lang opowiedział mi m.in. o koncepcie stojącym za nowym dziełem RPWL, przytoczył kilka ciekawostek z jej historii, przypomniał poprzednie wizyty w naszym kraju, a także wyraził swoją dość dosadną opinię na temat grupy Pink Floyd.

MM: Zanim przejdziemy do bieżących kwestii, chciałbym na moment wrócić do początków działalności RPWL. Zaczynaliście bowiem w 1997 roku jako cover-band Pink Floyd. Czy od początku mieliście pomysł, by jednak tworzyć własną, autorską muzykę?

YL: Podstawowym powodem była radość z grania na żywo. To przyświecało nam od samego początku. I, prawdę mówiąc – nadal tak jest. Granie coverów było akurat tym atutem, który pozwalał nam szybko, bez zbędnych prób zebrać się na scenie i grać. Byliśmy po prostu czterema kolesiami, którzy grali jedynie cztery utwory przez dwie godziny (śmiech). Dopiero po jakichś dwóch latach takiego grania, zaczęliśmy tworzyć nasze własne kompozycje.

MM: Wpływy twórczości Pink Floyd słychać na wszystkich waszych płytach – nie tylko na pierwszej „God Has Failed”. Chciałem Cię jednak zapytać o drugi album – „Trying To Kiss The Sun”, na którym użyliście elementów muzyki orientalnej, czy indyjskiej. Skąd taki pomysł?

YL: Ciężko powiedzieć… Kiedy jesteś muzykiem, chcesz się rozwijać i poszerzać paletę brzmień, które tworzysz, a nie obracać się jedynie wokół tych dźwięków, które gra ci się wygodnie. Myślę zresztą, że elementy, o których mówisz, jeszcze wyraźniej słychać na naszej trzeciej płycie – „World Through My Eyes”. Natomiast „Trying To Kiss The Sun” był albumem, nad którym musieliśmy się zastanowić i popracować znacznie bardziej, niż nad „God Has Failed”, który był z kolei dość spontaniczny. Jeśli chodzi o te orientalne i indyjskie brzmienia, to o ile w przypadku „Trying To Kiss The Sun” zostały one zsamplowane, to na „World Through My Eyes” użyliśmy prawdziwych nagrań zarejestrowanych w studiu w Indiach. Mieliśmy tam swojego człowieka, który nagrał dla nas odpowiednich muzyków. Cały czas wisieliśmy na telefonach, ale efekt okazał się znakomity. Oczywiście wspaniale byłoby polecieć do Indii i samemu móc tego doświadczyć, ale zarówno wtedy, jak i teraz – wszystko rozbija się o pieniądze.

MM: Skoro wspomniałeś o „World Through My Eyes” – to był w pewien sposób przełom dla RPWL. W utworze „Roses” zaśpiewał gościnnie Ray Wilson. Ten utwór często można było usłyszeć w tamtym czasie w polskim radiu.

YL: Tak, to był wyjątkowy album dla nas. Poszliśmy z naszą muzyką jeszcze dalej. Przestaliśmy się bać eksperymentowania i próbowania nowych rzeczy. A zaproszenie na płytę Raya Wilsona było częścią tego procesu.

MM: Kolejnym albumem, który stanowił kolejny duży krok artystyczny w życiu zespołu, był „Beyond Man and Time”. Ważnym elementem tego projektu był także show, jaki prezentowaliście wówczas na żywo.

YL: Zgadza się. To dlatego, że jest to pierwszy concept album w naszym dorobku. Wcześniej zupełnie nie mieliśmy zakusów, by tworzyć płyty, które mają jakiś jeden lub więcej wspólnych wątków. A ponieważ był to concept album, musieliśmy znaleźć sposób, aby przenieść tę historię na scenę. To było fantastyczne doświadczenie. Po raz pierwszy zaczęliśmy tworzyć na scenie coś na kształt teatru. Używaliśmy rekwizytów, kostiumów, pojawiały się postacie. To był duży krok do przodu przede wszystkim dla pozostałych członków zespołu. Dla mnie przekazywanie opowieści za pomocą śpiewu jest czymś absolutnie naturalnym, a tu pojawiły się dodatkowe elementy, które tę historię obrazowały. Zespół, który dotąd czerpał radość głównie z grania piosenek, musiał się przyzwyczaić, że tym razem jest to coś więcej. To były świetne koncerty i dlatego w Teatrze Śląskim w Katowicach zarejestrowaliśmy jeden z nich, który potem ukazał się na DVD „A Show Beyond Man And Time” (wydany w 2013 r. – przyp. MM)

MM: No właśnie – na przestrzeni lat wydaliście sporo płyt koncertowych. Chcieliście zachować te projekty także w wersji live?

YL: Ludzie, zwłaszcza na początku naszej kariery, przychodzili do nas po koncertach i mówili, że na płytach studyjnych dobrze się nas słucha, ale dopiero na żywo pokazujemy pełnię naszych możliwości. Było to dla nas niemałym zaskoczeniem, zwłaszcza na płytach zawsze dajemy z siebie wszystko. Zaczęliśmy więc rejestrować nasze koncerty, choć wszystko stało się w wyniku przypadku, czy raczej – zbiegu okoliczności. Mamy w Niemczech taki show telewizyjny o nazwie „Rockpalast”, w którym zdaje się od lat 70. występowali różni artyści. Dostaliśmy zaproszenie od nich po wydaniu „World Through My Eyes”. Dzięki temu mieliśmy pierwsze porządnie zarejestrowane nagranie koncertowe, które zresztą wyszło potem na „Start The Fire” (ukazało się na dwóch płytach w 2005 r. – przyp. MM). Kolejnym takim wydawnictwem było wspomniane już „A Show Beyond Man And Time”. Kiedy pojawiła się okazja do zarejestrowania tego z myślą o DVD, natychmiast z niej skorzystaliśmy. Odtąd nagrywamy koncerty właściwie na każdej naszej trasie. Jedynym wyjątkiem była płyta „Wanted” (wydana w 2014 r. – przyp. MM), do której wymyśliłem ogromne widowisko, którego nie byliśmy w stanie zrealizować na trasie (śmiech). Dlatego też jako namiastkę zarejestrowaliśmy „A New Dawn” (wydane w 2017 r. – przyp. MM), aby pokazać, jak by to wyglądało, gdybyśmy pojechali w trasę z tym przedsięwzięciem.

MM: Przechodząc już do kwestii bieżących – niedawno ukazała się najnowsza płyta „Crime Scene”, która jest jednocześnie waszym najmroczniejszym albumem – porusza kwestie zbrodni, morderstw, a nawet kanibalizmu. W jaki sposób udało wam połączyć tak ciężką tematykę z dość harmonijną i melodyjną warstwą muzyczną?

YL: Pierwsze muzyczne pomysły na ten album wyszły od Kalle (Wallnera, gitarzysty RPWL, a dziś jedynego oryginalnego członka zespołu obok Yogiego – przyp. MM) i były bardzo… przyziemne i rzeczowe. Nie były to brzmienia tak barwne jak w przypadku naszej poprzedniej płyty – „Tales From Outer Space” (wydanej w 2019 r. – przyp. MM). Myślę, że naturalnie zainspirowało je to, co obecnie dzieje się na świecie – wciąż zmagamy się ze skutkami pandemii, w Ukrainie toczy się wojna… To wszystko mocno wpłynęło także na warstwę tekstową. Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła, jego genezy i przyczyn. Stąd w pięćdziesięciu procentach płyta dotyczy zbrodni, które rzeczywiście się wydarzyły, a w drugich pięćdziesięciu – dotyka ludzi, którzy muszą się smagać z życiem w świecie, gdzie takie zbrodnie mają miejsce. Na etapie nagrywania i produkcji zaczęło to wszystko do siebie pasować.

MM: Dwa utwory na płycie szczególnie mnie poruszyły – bodaj najmroczniejszy „Life In A Cage” oraz „King Of The World”. O czym traktują?

YL: Zawsze przed nagraniem płyty przygotowuję się do pisania tekstów. Robię research, czytam różne rzeczy. Dotarłem do przerażających informacji, że osiemdziesiąt procent wszystkich morderstw dokonują mężczyźni oraz, że średnio co 3 dni w każdym kraju w Europie z rąk partnera, bądź byłego partnera, ginie przynajmniej jedna kobieta… Co więcej – te statystki nie maleją, tylko rosną! Dla kogoś takiego jak ja, kto wychował się na przełomie lat 70. oraz 80. i naiwnie – jak się okazuje – wierzył, że świat staje się lepszym miejscem, są to szokujące informacje… W związku z tym napisałem „Life In A Cage” o kobiecie, która jest uwięziona w relacji, w której dominuje przemoc i nie może się z niej wydostać. Z perspektywy mężczyzn, często mówimy: Hej, jak ci się nie podoba, to zawsze możesz odejść, co nie dość, że jest egoistyczne i poniżające, to nie zawsze w przypadku kobiet – możliwe… Natomiast „King Of The World” należy do tej części piosenek, gdzie patrzę na te wszystkie zbrodnie jako część świata, w którym do nich dochodzi. Jako dzieciak zawsze myślałem, że jak już będę tym tytułowym królem świata, uczynię wszystko lepszym. Tymczasem każda tego typu utopia, jaką tworzysz, jest tylko i wyłącznie twoim wymysłem. To bardzo ciekawa kwestia, bo każda próba ułożenia świata na nowo, swoje podłoże ma w dobrych chęciach, niezależnie, czy dotyczy to religii, czy polityki. Myślę, że wszystkie tego typu przewroty, jakie zaszły w historii świata, swoje źródło miały w czymś dobrym. Dopiero brak możliwości ich realizacji w sposób czysty, klarowny i szczery, spowodował, że zostały one przeprowadzone źle i brutalnie. O tym traktuje „King Of The World”.

MM: Za kilka dni po raz trzeci wystąpicie w klubie „Progresja”, w którym graliście już w 2009 oraz w 2012 roku. Wspomniałeś o koncercie w Katowicach. Wiem, że pamiętasz też pierwszy koncert RPWL, który zagraliście w Poznaniu. A czy pamiętasz występy w Progresji?

YL: Pamiętam, że graliśmy w klubie, w którym sufit był dość niski, ale ekipa tam pracująca była niezwykle miła i pomocna. Dzięki temu udało nam się w pełni zrealizować całe show. Poza tym poznaliśmy się z chłopakami z Riverside, którzy okazali się wspaniałymi ludźmi. Teraz zdaje się klub znajduje się w większym miejscu. Pamiętam wszystkie polskie koncerty, ponieważ polska publiczność jako jedna z nielicznych na świecie na koncertach nie tylko się bawi, ale przede wszystkim słucha. Dla nas to absolutnie wyjątkowe doświadczenie. Co więcej – obecnie naszego busa prowadzi polski kierowca, który również bardzo cieszy się na przyjazd do Polski (śmiech).

MM: Na tej trasie gracie nie tylko album „Crime Scene” w całości, ale także swoiste ‘best of RPWL’. Jak dobieracie zestaw tych ‘najlepszych’ utworów?

YL: O, to zawsze najtrudniejsza część przy ustalaniu programu koncertu. Jeżeli masz na koncie dziesięć płyt studyjnych, to jest z czego wybierać. A w zespole są oczywiście frakcje, które chcą grać bardzo różne utwory. Bieżąca setlista początkowo liczyła pięć godzin (śmiech). Wiedzieliśmy jednak, że musimy zredukować ją do dwóch. W związku z tym oprócz nowej płyty gramy utwory, które wszyscy członkowie RPWL wybrali demokratycznie.

MM: A czy na merchu poza waszą nową płytą, będzie można kupić też pozostałe wasze płyty?

YL: Tak, w dużej mierze. Mamy ze sobą płyty kompaktowe, DVD, Blu-Raye i winyle. Akurat te ostatnie częściowo zostały już wyprzedane, ale resztę mamy.

MM: Zaczęliśmy naszą rozmowę od Pink Floyd i chciałbym ją też zakończyć tym wątkiem. Jak postrzegasz obecną przepychankę między Rogerem Watersem, a pozostałymi, żyjącymi członkami zespołu?

YL: To absolutnie niepotrzebne nakręcanie się obu stron. Pamiętam taki wywiad z Davidem Gilmourem, w którym dziennikarz kilkukrotnie zapytał go o relację z Rogerem Watersem. Dawid pod koniec wywiadu był już wystarczająco zirytowany tą kwestią i stwierdził, że po prostu nie lubi Rogera. Zawsze wydawało mi się, że o sile Pink Floyd stanowił zarówno aspekt tekstowy, jak i muzyczny. W zespole zawsze był ktoś, kto miał coś ważnego do powiedzenia, a jednocześnie potrafił przekazać to przy pomocy muzyki, wymykającej się jakimkolwiek kategoriom. Dlatego wydaje mi się, że jeśli chcesz słuchać muzyki Pink Floyd, to nie ma sensu chodzić na koncerty Rogera Watersa, bo to po prostu nie jest to samo. I odwrotnie – bez tego ważnego elementu, jakim są teksty Watersa, nie ma mowy o zespole Pink Floyd. Nie jestem bowiem pewien, czy David Gilmour ma coś do powiedzenia, bo w swojej muzyce raczej tego dotąd nie pokazał. Dlatego uważam, że ludzi nie powinno stawiać się przed wyborem między Rogerem Watersem, a pozostałymi członkami zespołu w kontekście twórczości Pink Floyd.

Rozmawiał:
Maciej Majewski

Siedem historii – rozmowa z Aliną Jurczyszyn (Laboratorium Pieśni) [WYWIAD]

Laboratorium Pieśni powraca nowym albumem „Hé oyáte”. To płyta, która pojawia się po kilku letniej przerwie. W międzyczasie sporo się działo ze światem, pandemia, wojna w Ukrainie itd. Na ile ten fakt, co się działo dookoła nas wpłynął na ten album?

Wiesz, my działamy sobie w takim trochę naszym tempie życiowym Laboratorium Pieśni to jest 7 kobiet. 7 osobnych żyć, 7 osobnych przygód, 7 osobnych historii, które się splatają. Są mamy, które po drodzę rodziły dzieci, są różne podróże, które były w trakcie. I tak naprawdę dla nas ten czas pandemii był właśnie czasem bardzo twórczym. Wtedy tak naprawdę usiadłyśmy do prób pod kątem nowej płyty. Dla nas to był też taki czas mocnej kreacji. I mogłyśmy troszeczkę wyjść z tej sytuacji takiego wzmożonego koncertowania, które było przed pandemią. Bo rzeczywiście byłyśmy bardzo dużo w podróżach, na koncertach i warsztatach. I po prostu nie było przestrzeni, żeby nagrać nową płytę.

Na ile praca nad nowym albumem różniła się od pracy nad „Rasti”, „Rosna” czy innymi albumami?

Ona jest o wiele bardziej osobista w takim znaczeniu, że jak zaczynałyśmy nagrywać swoje pieśni, to nagrywałyśmy mocno w tradycyjnej formule. Wiesz, takiej przeniesionej albo gdzieś z moich podróży po różnych wsiach i zbierania pieśni, albo właśnie z naszych różnych podróży po świecie. Pieśni zbierane u źródeł albo gdzieś przekazane nam przez różne istoty, które spotkałyśmy po drodze. A „Hé oyáte” jest bardzo nasza. Po raz pierwszy są tam na niej utwory, które stworzyłyśmy same od początku, łącznie z tekstem, który jest wymyślony w języku, którego nie ma. Jest po prostu połączony z tymi melodiami, które pojawiały się gdzieś tam w naszych głowach, w naszych sercach. Więc tam jest dużo utworów stworzonych przez nas zarówno w warstwie tekstowej, melodyjnej i rytmicznej. To są od początku do końca nasze autorskie dzieła. Oczywiście są też pieśni tradycyjne, no bo nie byłybyśmy sobą, Laboratorium Pieśni, gdyby nie było pieśni tradycyjnych. Ale jest bardzo dużo naszej twórczości i też dużo takich naszych aranżacji.

To, że tym razem dałyście sobie większą szansę z autorskimi rzeczami było wyzwaniem czy było to naturalne?

No właśnie było to bardzo naturalne. My mamy próby raz w tygodniu, na których sobie ćwiczymy i na które przynosimy nowe własne kompozycje. Któraś z nas mówi: „przyśniło mi się coś takiego”. Na kolejnej próbie, któraś tam mówi, „szłam sobie przez las i przyszło mi do głowy coś takiego”. A potem pracowałyśmy nad tym razem. Na przykład śpiewałyśmy to sobie, to się już pojawiało gdzieś w naszej przestrzeni i stopniowo dokładałyśmy aranżacje. No i tak bardzo dużo nam wyszło tych utworów, więc też ta płyta jest kompromisem. Aby zmieścić ten materiał na jednej płycie, to musiałyśmy nawet pewne utwory po prostu z tej płyty wykluczyć. Myślę, że one się pojawią na następnej.

Powodem tej naszej rozmowy jest oczywiście album „Hé oyáte”, promujące go koncerty, ale rok 2023 jest dla was także szczególny z innego powodu. W tym roku mija dokładnie 10 lat od powstania Laboratorium Pieśni…

Michał, to jest niesamowite, że to zauważyłeś, bo właśnie w tym roku dopiero to do nas dotarło, że rzeczywiście to jest już 10 lat. W tym składzie oczywiście, bo już wcześniej były różne próby, ale w tym składzie rzeczywiście śpiewamy od 10 lat. I mamy taki pomysł – tak naprawdę jesteś pierwszą osobą, której to mówię. Mamy taki pomysł, żeby na to nasze 10-lecie nagrać płytę w rodzaju „The Best Of”. Może uda się zmieścić 10 utworów. Choć te nasze utwory mają po 10-12 minut, więc nie wiem, czy to jest realne, ale myślimy właśnie o takiej płycie, takich ukochanych utworach naszych fanów, na które oni zawsze czekają na koncertach i zawsze śpiewają z wielką radością. I też myślimy o takiej trasie koncertowej. Pewnie już na przyszły rok. Bo 10 lat to jest bardzo dużo dla jednego zespołu. Czuję, że to jest bardzo wyjątkowe i piękne, że cały czas jesteśmy razem i w takiej radości ciągle tworzymy z pasją. To jest dla mnie bardzo wyjątkowe.

No i tak jak wspomniałaś, siedem dziewczyn utrzymać w jednym, że tak powiem, stadzie przez cały czas to jest wyzwanie, pod którym jestem naprawdę pod wrażenie…

My się śmiejemy, że to jest siedem kobiet, siedem problemów każdego dnia. Ale mamy już swoje patenty. Śmiejemy się, że już się na tyle dobrze poznałyśmy, że wiemy jak ze sobą rozmawiać, jak ze sobą być i jak się wspierać. To jest nie tylko zespół, ale myślę, że naprawdę jesteśmy taką swoją muzyczną rodzinką, która już nie jedno ze sobą przeżyła.

Co w ogóle sprawiło, że postanowiłyście poświęcić się takiej muzyce? Muzyce folkowej, muzyce świata, etno… Bo mam wrażenie, że to ciągle nie jest muzyka dla szerokiego odbiorcy. A z drugiej strony odniosłyście ogromny sukces. I to nie tylko w kraju…

To jest ciekawe, że właśnie na początku ten sukces był bardzo zagraniczny. Wiesz, ja wciąż jestem w wielkim zachwycie i mam ogromną wdzięczność. Bo jeździmy po całym świecie i czasem gramy dla tysięcy osób. I to jest przepiękne i trochę jak bajka. Ja głęboko wierzę, że ta muzyka, którą tworzymy, po prostu niesie bardzo poruszający komunikat dla ludzi. Zabieramy do takiego trochę innego świata, innego wymiaru. To jest naprawdę niezwykłe, że jeździmy po całym świecie i za to mam w sobie ogromną wdzięczność. Teraz zagramy jeszcze te nasze premierowe koncerty w Krakowie, Warszawie i Gdańsku, a potem już będziemy grały poza Polską. Więc tak naprawdę zostały już tylko trzy koncerty, podczas których będzie nas można zobaczyć w Polsce. Ale pytałeś o początki. Ograniczę się do esencji, bo to jest oczywiście opowieść na książkę. Generalnie jest tak, że teraz to jest wspólna kreacja i każda z nas przynosi swoje pieśni. Czasami coś nas inspiruje i wspólnie tworzymy. Ale takie prapoczątki zrodziły się z mojej pasji do muzyki tradycyjnej, gdzieś tam jeszcze za czasów moich studiów. Zaczęłam słuchać takiej muzyki i ona mnie bardzo poruszała. Zwłaszcza te wielogłosowe pieśni ukraińskie. Były dla mnie bardzo emocjonalne, bardzo poruszające i byłam zaciekawiona tym, dlaczego to mnie tak porusza. Co takiego jest, że ja płaczę przy tych pieśniach. Zaczęłam szukać, odpowiedzi na to pytanie, podróżowałam po wioskach, uczyłam się tych tradycyjnych pieśni. Potem studiowałam w teatrze Gardzienice i tam przez kilka lat też uczyłam się tych pieśni. Jeździłam na wszelkie możliwe warsztaty pieśni tradycyjnych. I po kilku latach – nie przesadzę jak powiem – że miałam sterty zeszytów wypełnione tymi pieśniami. I w pewnym momencie uznałam, że jest tego na tyle dużo, że przyszedł czas by założyć zespół. Kosmos troszeczkę usłyszał to marzenie. I tak powolutku zaczęły pojawiać się wokół mnie takie osoby jak Kamila Bigus, z którą prowadzę też warsztaty. Jednego roku, na te warsztaty przyszły wszystkie dziewczyny, które dziś tworzą Laboratorium Pieśni, czyli: Lila Bosowska, Iwona Bajger, Alina Klebba, Magda Jurczyszyn-Turło, Karolina Stawiszyńska-Wiatrow i wspomniana wcześniej Kamila Bigus.

A jak sądzisz, co sprawiło, że tak szybko zjednałyście sobie publiczność międzynarodową?

To jest magia internetu i magia tego jak internet niesamowicie może wesprzeć działania artystów. Żyłyśmy sobie w taki – powiedzmy – niewinny sposób. Po prostu śpiewałyśmy sobie razem, nie miałyśmy jakiś wielkich ambicji, wielkich planów. Przy okazji kręciłyśmy sobie też do tego teledyski. Czasami ktoś tam wpadał, coś nagrywał i wrzucałyśmy to na Facebooka czy YouTube. Jeden z naszych teledysków, “Sztoj pa moru (Што й па мору)”, jak wrzuciłyśmy do internetu, nagle zrobił się niesamowity szał. Jak taki wiral, który ruszył po całym świecie. My tylko patrzyłyśmy na te cyferki, jak rosną na Facebooku, te 1000 like’ów, te miliony wyświetleń i myślałyśmy “co się dzieje?” Byłyśmy w dużym szoku. No i po tym teledysku, jak on zaczął poruszać serca ludzi na całym świecie, odezwali się do nas organizatorzy koncertów z całego świata i zaczęli nas zapraszać.

Wspomniałaś o tym, że dużą rolę w historii zespołu odegrały warsztaty. Ale Laboratorium Pieśni to także festiwal Etnowiosnowisko i spektakle muzyczne… Co dzieje się z tą stroną waszej działalności?

Teraz nasze działania są przede wszystkim skoncentrowane na muzyce, na graniu koncertów i na prowadzeniu warsztatów. To są takie nasze dwie bazy i takie przestrzenie, które najbardziej rozwijamy. Dlatego one zajmują nam najwięcej czasu. Czasami w sezonie my po prostu jesteśmy co weekend gdzieś albo na koncertach albo na warsztatach. Ale rzeczywiście na początku było tak, że jak skończyłam te swoje studia, to bardzo chciałam robić jakieś festiwale i parateatralne spektakle muzyczne. I rzeczywiście były trzy edycje festiwalu Etnowiosnowisko. Były też spektakle wokół różnych tradycyjnych rytuałów. Jeden z ostatnich spektakli “Puste noce czyli pieśni, które już się kończą”, to był spektakl zrodzony z mojego zainteresowania kaszubskimi pieśniami pogrzebowymi. Bo ja z Kaszubami jestem mocno związana. Potem z Laboratorium nagrałyśmy swoją muzykę i muzykę tradycyjną oraz zaprosiłyśmy do tego tancerzy i tak zrobił się spektakl. No i tak w końcu powstał spektakl. Jednak na ten moment ta teatralna i festiwalowa działalność wygasła. Po prostu nie ma na to przestrzeni. Natomiast ostatnio dziewczyny mówią, że stęskniły się za jakimś spektaklem, więc kto wie?

Rozmawiał MICHAŁ KIRMUĆ