Skip to main content

NEWS

Postanowiłem się trochę zabawić i na okładce napisałem, że gramy drug rock – rozmowa z Davem Wyndorfem (Monster Magnet)

14-08-2024

AUTOR: Maciej Majewski

Amerykańska grupa Monster Magnet wraca do Progresji w ramach trasy z okazji 35-lecia swojego istnienia. Zespół wystąpi na deskach klubu już 22 października. To dobra okazja, by przybliżyć muzyczną historię grupy. Spiritus movens Monster Magnet, czyli wokalista i główny autor muzyki grupy, Dave Wyndorf podczas długiej rozmowy, przybliżył z dużą dozą humoru najważniejsze wydarzenia z muzycznej historii swojego bandu, która obfitowała sytuacje zabawne, ale i trudne.

MM: Który zespół pojawił się jako pierwszy w Twoim życiu: Black Sabbath, The Stooges, MC5, czy Hawkwind?

DW: Ciężko powiedzieć. Prawdopodobnie Black Sabbath, ale wszystkie zespoły, które wymieniłeś, usłyszałem po raz pierwszy w przeciągu kilku miesięcy. Miałem 11 lat i mogłem ruszyć w głąb miasta z pieniędzmi, które zarobiłem jako gazeciarz. Wydawałem je oczywiście na płyty. A ponieważ to były czasy bardzo przedinternetowe i nie czytałem też prasy muzycznej, bazowałem jedynie na okładkach płyt, które zwracały moją uwagę. Kiedy potem wracałem do domu i puszczałem te wszystkie płyty, mój mózg praktycznie eksplodował! Nigdy wcześniej nie słyszałem bowiem takie muzyki. To było między rokiem 1969, a 1970. Świetny czas na bycie dzieciakiem (śmiech). Nie mogłem uwierzyć, ile zajebistych zespołów wtedy wypłynęło. Odpowiadając na Twoje pytanie – wszystkie te zespoły poznałem mniej więcej w tym samym czasie.

MM: Zanim sformowałeś Monster Magnet, nagrałeś samodzielnie ep-kę „Love Monster”.

DW: Tak, to było zdaje się w 1988 roku. Właśnie nauczyłem się grać na gitarze. Chciałem założyć zespół, ale nie znałem nikogo, z kim chciałbym grać. W tamtym czasie jednym ze szczytów technologicznych był magnetofon czterościeżkowy. Posiadanie go pozwoliło mi na nagrywanie takich rzeczy, jakich nie mogłem robić wcześniej. Mogłem tworzyć całe piosenki. Użyłem więc gównianego automatu perkusyjnego i zacząłem nagrywać. I byłem szczęśliwy! To mi dało wiele pewności siebie, ale też sprawiło, że zacząłem myśleć o sobie, jako o pełnoprawnym autorze muzyki, który wie, jak przenieść ją z wnętrza mojej głowy na taśmę. I to wszystko w pojedynkę! Wszystkie wtopy i wszystkie błędy leżały tylko i wyłącznie po mojej stronie. Wydawało mi się, że nie muszę się otwierać przed innymi i wstydzić się tego przed kimkolwiek. Ale tak naprawdę stało się coś zupełnie odwrotnego – moja muzyka otworzyła mnie na innych ludzi. W ich oczach stałem się twórcą. Dzięki temu dołączyłem do Dog Of Mystery, które następnie przekształciło się w Monster Magnet.

MM: W konsekwencji uformował się skład, który najpierw nagrał ep-ki „Monster Magnet” i „Tab”, ale przede wszystkim – pierwszy album „Spine Of God”. Przypuszczam, że był to dla Ciebie moment przełomowy?

DW: Był przełomowy, bo wreszcie mieliśmy materiał, który nie ukazał się tylko na kasecie, ale także na płytach. Wydany na winylu, wyglądał zajebiście. Przede wszystkim jednak został pozytywnie odebrany przez słuchaczy, ale i media. Magazyn „Spin”, który wówczas bardzo się liczył, uwzględnił ją na swoich łamach. A to jeszcze nie był czas, kiedy wrzucono nas do szufladki stoner rocka, więc bardzo nam to schlebiało.

MM: No właśnie – z tego, co wiem, postrzegałeś Monster Magnet jako zespół psychodeliczny, a tymczasem szybko sklasyfikowano was obok. m.in. Kyuss jako grupę stoner rockową.

DW: Wiem, jak to jest być fanem muzyki i starać się ją opisać. Nie mam nic przeciwko etykietowaniu w ten sposób, dopóki ma to sens. Dziennikarze muzyczni akurat szczególnie lubią znajdywać nowe etykietki. Przy wydaniu singla z utworami „Tractor” i „Murder” postanowiłem się trochę zabawić i na okładce napisałem, że gramy drug rock (śmiech). Płytka dotarła do Wielkiej Brytanii i przez jakiś czas tak właśnie nas określano, aż usłyszałem, jak jakiś dziennikarz mówi o nas, że gramy stoner rock. Także myślę, że pokątnie wzięło się to od tego żartu.

MM: …który bawi szczególnie, znając Twój stosunek do narkotyków.

DW: Prawda? (śmiech). Ale w jakimś sensie rozumiem tę kategoryzację, bo pisałem wówczas o tym, co działo się w moich życiu w latach 60. i 70., a wtedy narkotyki zdawały się być odpowiedzią na wszystko. Zestawienie ich z muzyką rockową, tworzyło opowieść o jakimś magicznym świecie: bierzesz LSD, zapodajesz Black Sabbath. Potem zapalasz trawkę i odpalasz Pink Floyd. I tak dalej. W mojej pamięci to zachowało się niczym święte sakramenty tamtej epoki. I chciałem to uczucie przywołać w swojej muzyce, ale już bez zażywania narkotyków.

MM: Przed wydaniem „Superjudge”, podpisaliście kontrakt z wytwórnią A&M. To były czasy komercyjnej eksplozji grunge’u. Czy coś zmieniło się wówczas w waszym podejściu do muzyki?

DW: Byłem zesrany ze strachu, bo oto podpisaliśmy umowę z wielką wytwórnią, słynącą z dość wypolerowanych muzycznie produkcji. Ludzie ze świata muzyki niezależnej oczywiście oskarżyli nas o sprzedanie się. Poza tym w tamtym czasie największą ujmą było mylenie z zespołem metalowym. Punkowcy, czy grunge’owcy o to się ogromnie wkurzali. Nie chcieli być porównywani do Iron Maiden, do zespołów w skórzanych spodniach itd. Natomiast ja bałem się, że stracimy wiarygodność, jeśli po podpisaniu kontraktu z dużą wytwórnią, wydamy album, który będzie brzmiał zbyt dobrze. To oczywiście było bardzo głupie myślenie. Chciałem nagrać najbardziej wkurwiający album, na jaki było nas stać. Weszliśmy do dobrego studia, ale zagraliśmy na naprawdę tanich instrumentach. Dlatego gdy płyta wyszła, zastanawiałem się, czy trochę nie poszliśmy w tej kwestii zbyt daleko (śmiech). A ponieważ „Superjudge” był dopiero pierwszą z płyt, na które opiewał kontrakt, uznałem, że kolejna będzie już zajebiście zrobiona. Poza tym wytwórnia była przekonana, że to ja produkuję swoje płyty, a to była po prostu bzdura, którą im wmówiłem (śmiech). Wiedziałem, co lubię i czego chcę, a czego nie chcę w muzyce Monster Magnet. Zamknięcie się w dobrym studio z porządnymi realizatorami dźwięku, mogło dać konkretne rezultaty. Natomiast praca z jakimś wielkim producentem ze znanym nazwiskiem, nie wchodziła w grę. Rozmawiałem z kilkoma jeszcze przed produkcją „Spine Of God” i chcieli zmieniać rzeczy, które stanowiły o esencji Monster Magnet. Niektórzy chcieli na przykład, byśmy pozbyli się tej całej psychodelii, która ich zdaniem nie rezonowała z gustami dzieciaków. Sugerowali nam bardziej bezpośrednie podejście, takie jakie ma Metallica. Kurwa, nie po to zakładałem zespół, żeby brzmieć, jak Metallica! Ale opowiem Ci anegdotę: inny wielki producent Eddie Offord, czyli gość, który pracował z Yes i Emerson Lake And Palmer, bardzo polubił nasz zespół. Przez telefon brzmiał jak odpowiedni, grzeczny, starszy producent, który popełnił jednak błąd na samym początku, zwracając się do mnie per David. Nie cierpię tego! Po drugie – zasugerował, byśmy wrócili do korzeni i grali blues’a… Tego było za wiele! Jeszcze trochę i zespół straciłby swoją muzyczną tożsamość. Dlatego się wkurwiłem i kolejną płytę „Dopes To Infinity” wyprodukowałem sam. Nie brzmiała może zbyt profesjonalnie, ale przynajmniej jak Monster Magnet. Przygotowując ją, zastanawiałem się, czego zabrakło na „Superjudge”, co mógłbym dodać i poprawić na „Dopes to Infinity”.

MM: Przebój?

DW: Tak jest! Wytwórnia też regularnie mi o tym przypominała. Dlatego napisałem utwory, które tym razem były nieco bardziej przyjazne dla uszu. Oczywiście nie były to skrojone i wypolerowane przeboje, ale już tak nie ‘gryzyły’ w pierwszym odsłuchu, jak nasze wcześniejsze numery. Od ciężkich, sabbathowych tonów, do nieco bardziej hard rockowych brzmień, ale jednak z dużą ilością fuzzów. Chciałem, żeby to brzmiało pełniej i trochę bardziej magicznie. Zależało mi na różnorodności, ale według moich zasad. Oczywiście zrobiłem mnóstwo błędów, ale paradoksalnie – jestem z nich zadowolony. Narobiłem się przy tej płycie, ale było warto!

MM: Wytwórnia rzeczywiście musiała mocno wierzyć w Monster Magnet, a przecież rozmawiamy o labelu, który wydawał The Police, a równocześnie z wami – płyty Stinga.

DW: I Barry’ego White’a! (śmiech). Ale mieli też oczywiście Soundgarden, który akurat przeżywał apogeum. To zresztą ludzie z tego zespołu namówili mnie na kontrakt z A&M, bo bardzo dobrze im się współpracowało z nimi. Nie ingerowała w muzykę, nie narzucała swoich wizji. To było dla mnie kluczowe.

MM: I chyba nie narzekała, bo kolejny album „Powertrip” okazał się największym sukcesem Monster Magnet.

DW: To prawda, ale do jej nagrania nie doszło tak szybko. Po wydaniu „Dopes To Infinity”, okazało się, że większym sukcesem cieszy się on w Europie, a nie w Ameryce. Pamiętam, że wytwórnia była tym zaskoczona i po raz pierwszy nie do końca zadowolona z naszych poczynań. Liczyli na sprzedaż milionów płyt, a tymczasem rozeszło się kilkaset tysięcy. I dalej sugerowano nam, by grać jak Metallica… Nie stworzyłem jednak Monster Magnet, by sprzedawać miliony płyt, tylko by grać taką muzyką, jaką kocham. Świat muzyczny zaczął się jednak zmieniać. Muzyka elektroniczna zaczęła święcić triumfy, nie było już Kurta Cobaina, do tego rosła popularność takich grup jak Pantera. Zorientowałem się, że Monster Magnet nie pasuje do żadnego z wiodących w tamtym momencie nurtów. Byliśmy przed wydaniem trzeciej płyty w dużej wytwórni, ale gdy wczytasz się w umowę, która – tak jak nasza – opiewała na 6 płyt i nie sprzedasz po drodze zyliona egzemplarzy, wytwórnia może rozwiązać twój kontrakt. Nie byłem jednak gotowy na jego utratę. Nie miałem też ochoty wracać do normalnego życia, normalnej pracy itd. Nie chciałem jednak także iść na kompromisy i dopasowywać się do bieżących trendów…

MM: Wtedy pojawił się też numetal.

DW: Właśnie! Nie przypominaj mi o tym i nie każ mi się nad tym rozwodzić! (śmiech). Nie mając kierunku, w którym miałbym podążyć, zacząłem się dochodzić do wniosku, że to nie prawdziwa muzyka robi różnicę Amerykanom. Im tylko chodzi o pieniądze i cycki! Raperzy pod tym względem byli na topie – mieli klipy przepełnione seksem, dupami, kasą i drogimi furami. Mieli w dupie żywą muzykę, zależało im na pławieniu się w luksusie! Doszedłem do wniosku, że zmienimy trochę wizerunek, wbijemy się z skórzane spodnie i zrobimy klipy pełne dup i kasy. Nie mieliśmy nic do stracenia. Uznałem, że najwyżej się nie uda, ale przynajmniej będziemy mieli poczucie, że się świetnie bawiliśmy. Do tego stwierdziłem, że napiszę piosenki, brzmiące jak The Stooges, o życiu, hedonizmie rocka, seksie i kosmosie (śmiech).  I tak też zrobiłem. Pojechałem do Las Vegas i tam, w stolicy konsumpcji i przepierdolonych majątków w kasynach, napisałem „Powertrip”. Uznałem, że nie ma lepszego miejsca, do pisania o upadku amerykańskiego snu. Później zaaranżowaliśmy sesję fotograficzną z Johnem Ederem. Przedstawiłem mu moją wizję – dupy, pieniądze i płonąca flaga Ameryki. Płyta wyszła i zadziałało! Nie mogłem w to uwierzyć! Nie spodziewałem się, że ta płyta sobie poradzi aż tak dobrze. „Space Lord” przez moment był najpopularniejszym numerem w Ameryce. Nie znasz więc dnia ani godziny (śmiech).

MM: Jest w tym wszystkim sporo ironii – w tamtym czasie pojechaliście w trasę koncertową ze wspomnianą Metalliką, w ramach której wystąpiliście po raz pierwszy w Polsce, a wasze hedonistyczne teledyski można było zobaczyć w stacjach telewizyjnych.

DW: To jest w ogóle ciekawe, bo nigdy nie chciałem utraty podstawowej esencji, jaką niesie nasza muzyka. Energii, czegoś wyjątkowego i niepowtarzalnego. A okazało się, że te teledyski pełne roznegliżowanych lasek, nie pozbawiły naszej muzyki walorów kulturowych. One zostały po prostu przekazane inną metodą. Trochę to zwariowane, ale skoro zadziałało, to czemu nie?

MM: Gdy rozmawialiśmy 8 lat temu, powiedziałeś, że jedyną płytą Monster Magnet, którą nagrałbyś od nowa jest „God Says No”. Dlaczego?

DW: Myślę, że mogłaby brzmieć zdecydowanie lepiej i wiem, że mogłem ją zrobić lepiej. Nie byłem na niej aż tak skupiony, jak na innych płytach. Byliśmy tak zajęci promowaniem „Powertrip”, że do „God Says No” nie miałem już takiego przyłożenia, jak wcześniej. A w tamtym czasie trzeba było znacznie bardziej dbać o uwagę ludzi. Nie było jeszcze tak rozhulanego Internetu, jak obecnie, gdzie można przypominać o sobie co jakiś czas. Chciałem nagrywać płytę i jednocześnie grać cały czas koncerty. To nie mogło się udać i w konsekwencji się nie udało… Swoją drogą, nie słuchałem „God Says No” od dawna.

MM: Skończyliście wydawanie płyt dla dużej wytwórni. Przeszliście do SPV, a w konsekwencji do Napalm Records, w których barwach wydaliście kolejno: „Monolithic Baby!”, „4-Way Diablo”, „Mastermind”, „Last Patrol”, „Mindfucker” i „A Better Dystopia”. Przypuszczam, że wydawniczo jest to ‘wygodniejszy’ okres dla Monster Magnet?

DW: Zdecydowanie! Wytwórnia w Europie ma zupełnie inne podejście niż wytwórnie w Stanach. Wszystko jest poukładane. Najpierw płyta potem trasa albo trasy. Wszystko punktualnie i w swoim czasie! Poza tym wytwórnie w Ameryce są obecnie skoncentrowane na produktach muzyczno-podobnych, nie trwających dłużej, niż 2 minuty! To szaleństwo! A dzięki temu, że sprawy wydawnicze są poukładane, moje życie jest dużo bardziej przewidywalne. Mogę prowadzić Monster Magnet bez przeszkód według ustaleń, które nie zakładają forsowania czy nadwyrężania naszego czasu i sił, zwłaszcza, że nie jesteśmy już najmłodsi.

MM: Mówiłeś mi, że Twoja kolekcja liczy 10000 winyli. Rozumiem, że przez te kilka lat się powiększyła?

DW: Tak, ale nieznacznie. W pewnym momencie musiałem przestać zbierać płyty, bo skończyłoby się to rozbudową domu (śmiech). Nie wkręciłem się też w kupowanie nowych wersji starych płyt – tych wszystkich nowych 180-gramowych płyt z nowymi wersjami starych albumów. To nie dla mnie. Od czasu naszej poprzedniej rozmowy moja kolekcja zwiększyła się o około 1000 płyt, ale nie więcej. To samo mam zresztą z książkami. Nie kupuje ich już, bo nie mam ich, gdzie trzymać (śmiech).

MM: Wiem jednak, że jesteś fanem remiksów, czy też ponownie nagranych albumów. Popełniłeś nawet dwie takie: „Milking the Stars: A Re-Imagining of Last Patrol” i „Cobras and Fire (The Mastermind Redux)”.

DW: To bierze się chyba z moich zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Wynika to z moich chęci do eksperymentowania i sprawdzenia, jak dane nagranie brzmiałoby w inny sposób. Poza tym w przypadku tych dwóch płyt, mogłem sobie na to pozwolić, bez wydawania nadmiernej ilości pieniędzy. Nie trzeba do tego wielkiego studia, mogę to robić w komfortowych warunkach u znajomych nieopodal mojego miejsca zamieszkania. Same plusy. Mogę dzięki temu sprawdzić, jak dane nagrania brzmiałyby na sprzęcie z lat 60., czyli tak, jak zawsze chciałem, by brzmiały. Płyty z tamtego okresu miały cudowne, minimalistyczne brzmienie, a sprzęt był znakomity – dziś już vintage’owy. Zajmuje się takimi rzeczami, kiedy nie mam ochoty pisać nowej muzyki. To taka forma odskoczni.

MM: We wrześniu ruszacie w trasę w o Europie z okazji 35-lecia działalności zespołu. Ponownie z tej okazji wystąpicie w Polsce – podobnie jak w ubiegłym roku w warszawskiej Progresji. Wiesz już, jaki repertuar zamierzacie zaprezentować?

DW: Nie mam pojęcia. Jeszcze się nad tym zastanawiam. Na pewno nie będziemy w stanie zagrać materiału opartego o całą naszą twórczość, bo wtedy koncerty trwały 3 godziny. Skupimy się pewnie na najważniejszych nagraniach z lat 90. i pojedynczych numerach z późniejszych płyt. Zapewniam jednak, że to będą wyborne koncerty, bo jesteśmy w świetnej formie i bardzo dobrze nam się gra ostatnimi czasy.