Skip to main content

NEWS

Yogi Lang (RPWL): Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła [WYWIAD]


Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła – rozmowa z Yogim Langiem (RPWL)

Już 13 kwietnia na deskach Progresji wystąpi niemiecka grupa neoprogresywna RPWL. Zespół promuje swój najnowszy album zatytułowany „Crime Scene”. Kilka dni wcześniej wokalista grupy Jurgen ‘Yogi’ Lang opowiedział mi m.in. o koncepcie stojącym za nowym dziełem RPWL, przytoczył kilka ciekawostek z jej historii, przypomniał poprzednie wizyty w naszym kraju, a także wyraził swoją dość dosadną opinię na temat grupy Pink Floyd.

MM: Zanim przejdziemy do bieżących kwestii, chciałbym na moment wrócić do początków działalności RPWL. Zaczynaliście bowiem w 1997 roku jako cover-band Pink Floyd. Czy od początku mieliście pomysł, by jednak tworzyć własną, autorską muzykę?

YL: Podstawowym powodem była radość z grania na żywo. To przyświecało nam od samego początku. I, prawdę mówiąc – nadal tak jest. Granie coverów było akurat tym atutem, który pozwalał nam szybko, bez zbędnych prób zebrać się na scenie i grać. Byliśmy po prostu czterema kolesiami, którzy grali jedynie cztery utwory przez dwie godziny (śmiech). Dopiero po jakichś dwóch latach takiego grania, zaczęliśmy tworzyć nasze własne kompozycje.

MM: Wpływy twórczości Pink Floyd słychać na wszystkich waszych płytach – nie tylko na pierwszej „God Has Failed”. Chciałem Cię jednak zapytać o drugi album – „Trying To Kiss The Sun”, na którym użyliście elementów muzyki orientalnej, czy indyjskiej. Skąd taki pomysł?

YL: Ciężko powiedzieć… Kiedy jesteś muzykiem, chcesz się rozwijać i poszerzać paletę brzmień, które tworzysz, a nie obracać się jedynie wokół tych dźwięków, które gra ci się wygodnie. Myślę zresztą, że elementy, o których mówisz, jeszcze wyraźniej słychać na naszej trzeciej płycie – „World Through My Eyes”. Natomiast „Trying To Kiss The Sun” był albumem, nad którym musieliśmy się zastanowić i popracować znacznie bardziej, niż nad „God Has Failed”, który był z kolei dość spontaniczny. Jeśli chodzi o te orientalne i indyjskie brzmienia, to o ile w przypadku „Trying To Kiss The Sun” zostały one zsamplowane, to na „World Through My Eyes” użyliśmy prawdziwych nagrań zarejestrowanych w studiu w Indiach. Mieliśmy tam swojego człowieka, który nagrał dla nas odpowiednich muzyków. Cały czas wisieliśmy na telefonach, ale efekt okazał się znakomity. Oczywiście wspaniale byłoby polecieć do Indii i samemu móc tego doświadczyć, ale zarówno wtedy, jak i teraz – wszystko rozbija się o pieniądze.

MM: Skoro wspomniałeś o „World Through My Eyes” – to był w pewien sposób przełom dla RPWL. W utworze „Roses” zaśpiewał gościnnie Ray Wilson. Ten utwór często można było usłyszeć w tamtym czasie w polskim radiu.

YL: Tak, to był wyjątkowy album dla nas. Poszliśmy z naszą muzyką jeszcze dalej. Przestaliśmy się bać eksperymentowania i próbowania nowych rzeczy. A zaproszenie na płytę Raya Wilsona było częścią tego procesu.

MM: Kolejnym albumem, który stanowił kolejny duży krok artystyczny w życiu zespołu, był „Beyond Man and Time”. Ważnym elementem tego projektu był także show, jaki prezentowaliście wówczas na żywo.

YL: Zgadza się. To dlatego, że jest to pierwszy concept album w naszym dorobku. Wcześniej zupełnie nie mieliśmy zakusów, by tworzyć płyty, które mają jakiś jeden lub więcej wspólnych wątków. A ponieważ był to concept album, musieliśmy znaleźć sposób, aby przenieść tę historię na scenę. To było fantastyczne doświadczenie. Po raz pierwszy zaczęliśmy tworzyć na scenie coś na kształt teatru. Używaliśmy rekwizytów, kostiumów, pojawiały się postacie. To był duży krok do przodu przede wszystkim dla pozostałych członków zespołu. Dla mnie przekazywanie opowieści za pomocą śpiewu jest czymś absolutnie naturalnym, a tu pojawiły się dodatkowe elementy, które tę historię obrazowały. Zespół, który dotąd czerpał radość głównie z grania piosenek, musiał się przyzwyczaić, że tym razem jest to coś więcej. To były świetne koncerty i dlatego w Teatrze Śląskim w Katowicach zarejestrowaliśmy jeden z nich, który potem ukazał się na DVD „A Show Beyond Man And Time” (wydany w 2013 r. – przyp. MM)

MM: No właśnie – na przestrzeni lat wydaliście sporo płyt koncertowych. Chcieliście zachować te projekty także w wersji live?

YL: Ludzie, zwłaszcza na początku naszej kariery, przychodzili do nas po koncertach i mówili, że na płytach studyjnych dobrze się nas słucha, ale dopiero na żywo pokazujemy pełnię naszych możliwości. Było to dla nas niemałym zaskoczeniem, zwłaszcza na płytach zawsze dajemy z siebie wszystko. Zaczęliśmy więc rejestrować nasze koncerty, choć wszystko stało się w wyniku przypadku, czy raczej – zbiegu okoliczności. Mamy w Niemczech taki show telewizyjny o nazwie „Rockpalast”, w którym zdaje się od lat 70. występowali różni artyści. Dostaliśmy zaproszenie od nich po wydaniu „World Through My Eyes”. Dzięki temu mieliśmy pierwsze porządnie zarejestrowane nagranie koncertowe, które zresztą wyszło potem na „Start The Fire” (ukazało się na dwóch płytach w 2005 r. – przyp. MM). Kolejnym takim wydawnictwem było wspomniane już „A Show Beyond Man And Time”. Kiedy pojawiła się okazja do zarejestrowania tego z myślą o DVD, natychmiast z niej skorzystaliśmy. Odtąd nagrywamy koncerty właściwie na każdej naszej trasie. Jedynym wyjątkiem była płyta „Wanted” (wydana w 2014 r. – przyp. MM), do której wymyśliłem ogromne widowisko, którego nie byliśmy w stanie zrealizować na trasie (śmiech). Dlatego też jako namiastkę zarejestrowaliśmy „A New Dawn” (wydane w 2017 r. – przyp. MM), aby pokazać, jak by to wyglądało, gdybyśmy pojechali w trasę z tym przedsięwzięciem.

MM: Przechodząc już do kwestii bieżących – niedawno ukazała się najnowsza płyta „Crime Scene”, która jest jednocześnie waszym najmroczniejszym albumem – porusza kwestie zbrodni, morderstw, a nawet kanibalizmu. W jaki sposób udało wam połączyć tak ciężką tematykę z dość harmonijną i melodyjną warstwą muzyczną?

YL: Pierwsze muzyczne pomysły na ten album wyszły od Kalle (Wallnera, gitarzysty RPWL, a dziś jedynego oryginalnego członka zespołu obok Yogiego – przyp. MM) i były bardzo… przyziemne i rzeczowe. Nie były to brzmienia tak barwne jak w przypadku naszej poprzedniej płyty – „Tales From Outer Space” (wydanej w 2019 r. – przyp. MM). Myślę, że naturalnie zainspirowało je to, co obecnie dzieje się na świecie – wciąż zmagamy się ze skutkami pandemii, w Ukrainie toczy się wojna… To wszystko mocno wpłynęło także na warstwę tekstową. Już od dłuższego czasu chciałem poruszyć tematykę ludzkiego zła, jego genezy i przyczyn. Stąd w pięćdziesięciu procentach płyta dotyczy zbrodni, które rzeczywiście się wydarzyły, a w drugich pięćdziesięciu – dotyka ludzi, którzy muszą się smagać z życiem w świecie, gdzie takie zbrodnie mają miejsce. Na etapie nagrywania i produkcji zaczęło to wszystko do siebie pasować.

MM: Dwa utwory na płycie szczególnie mnie poruszyły – bodaj najmroczniejszy „Life In A Cage” oraz „King Of The World”. O czym traktują?

YL: Zawsze przed nagraniem płyty przygotowuję się do pisania tekstów. Robię research, czytam różne rzeczy. Dotarłem do przerażających informacji, że osiemdziesiąt procent wszystkich morderstw dokonują mężczyźni oraz, że średnio co 3 dni w każdym kraju w Europie z rąk partnera, bądź byłego partnera, ginie przynajmniej jedna kobieta… Co więcej – te statystki nie maleją, tylko rosną! Dla kogoś takiego jak ja, kto wychował się na przełomie lat 70. oraz 80. i naiwnie – jak się okazuje – wierzył, że świat staje się lepszym miejscem, są to szokujące informacje… W związku z tym napisałem „Life In A Cage” o kobiecie, która jest uwięziona w relacji, w której dominuje przemoc i nie może się z niej wydostać. Z perspektywy mężczyzn, często mówimy: Hej, jak ci się nie podoba, to zawsze możesz odejść, co nie dość, że jest egoistyczne i poniżające, to nie zawsze w przypadku kobiet – możliwe… Natomiast „King Of The World” należy do tej części piosenek, gdzie patrzę na te wszystkie zbrodnie jako część świata, w którym do nich dochodzi. Jako dzieciak zawsze myślałem, że jak już będę tym tytułowym królem świata, uczynię wszystko lepszym. Tymczasem każda tego typu utopia, jaką tworzysz, jest tylko i wyłącznie twoim wymysłem. To bardzo ciekawa kwestia, bo każda próba ułożenia świata na nowo, swoje podłoże ma w dobrych chęciach, niezależnie, czy dotyczy to religii, czy polityki. Myślę, że wszystkie tego typu przewroty, jakie zaszły w historii świata, swoje źródło miały w czymś dobrym. Dopiero brak możliwości ich realizacji w sposób czysty, klarowny i szczery, spowodował, że zostały one przeprowadzone źle i brutalnie. O tym traktuje „King Of The World”.

MM: Za kilka dni po raz trzeci wystąpicie w klubie „Progresja”, w którym graliście już w 2009 oraz w 2012 roku. Wspomniałeś o koncercie w Katowicach. Wiem, że pamiętasz też pierwszy koncert RPWL, który zagraliście w Poznaniu. A czy pamiętasz występy w Progresji?

YL: Pamiętam, że graliśmy w klubie, w którym sufit był dość niski, ale ekipa tam pracująca była niezwykle miła i pomocna. Dzięki temu udało nam się w pełni zrealizować całe show. Poza tym poznaliśmy się z chłopakami z Riverside, którzy okazali się wspaniałymi ludźmi. Teraz zdaje się klub znajduje się w większym miejscu. Pamiętam wszystkie polskie koncerty, ponieważ polska publiczność jako jedna z nielicznych na świecie na koncertach nie tylko się bawi, ale przede wszystkim słucha. Dla nas to absolutnie wyjątkowe doświadczenie. Co więcej – obecnie naszego busa prowadzi polski kierowca, który również bardzo cieszy się na przyjazd do Polski (śmiech).

MM: Na tej trasie gracie nie tylko album „Crime Scene” w całości, ale także swoiste ‘best of RPWL’. Jak dobieracie zestaw tych ‘najlepszych’ utworów?

YL: O, to zawsze najtrudniejsza część przy ustalaniu programu koncertu. Jeżeli masz na koncie dziesięć płyt studyjnych, to jest z czego wybierać. A w zespole są oczywiście frakcje, które chcą grać bardzo różne utwory. Bieżąca setlista początkowo liczyła pięć godzin (śmiech). Wiedzieliśmy jednak, że musimy zredukować ją do dwóch. W związku z tym oprócz nowej płyty gramy utwory, które wszyscy członkowie RPWL wybrali demokratycznie.

MM: A czy na merchu poza waszą nową płytą, będzie można kupić też pozostałe wasze płyty?

YL: Tak, w dużej mierze. Mamy ze sobą płyty kompaktowe, DVD, Blu-Raye i winyle. Akurat te ostatnie częściowo zostały już wyprzedane, ale resztę mamy.

MM: Zaczęliśmy naszą rozmowę od Pink Floyd i chciałbym ją też zakończyć tym wątkiem. Jak postrzegasz obecną przepychankę między Rogerem Watersem, a pozostałymi, żyjącymi członkami zespołu?

YL: To absolutnie niepotrzebne nakręcanie się obu stron. Pamiętam taki wywiad z Davidem Gilmourem, w którym dziennikarz kilkukrotnie zapytał go o relację z Rogerem Watersem. Dawid pod koniec wywiadu był już wystarczająco zirytowany tą kwestią i stwierdził, że po prostu nie lubi Rogera. Zawsze wydawało mi się, że o sile Pink Floyd stanowił zarówno aspekt tekstowy, jak i muzyczny. W zespole zawsze był ktoś, kto miał coś ważnego do powiedzenia, a jednocześnie potrafił przekazać to przy pomocy muzyki, wymykającej się jakimkolwiek kategoriom. Dlatego wydaje mi się, że jeśli chcesz słuchać muzyki Pink Floyd, to nie ma sensu chodzić na koncerty Rogera Watersa, bo to po prostu nie jest to samo. I odwrotnie – bez tego ważnego elementu, jakim są teksty Watersa, nie ma mowy o zespole Pink Floyd. Nie jestem bowiem pewien, czy David Gilmour ma coś do powiedzenia, bo w swojej muzyce raczej tego dotąd nie pokazał. Dlatego uważam, że ludzi nie powinno stawiać się przed wyborem między Rogerem Watersem, a pozostałymi członkami zespołu w kontekście twórczości Pink Floyd.

Rozmawiał:
Maciej Majewski