Skip to main content

NEWS

Monster Magnet – ikona i kult. Czemu nie legenda?

18-04-2023

AUTOR: Aleksander Braun


Monster Magnet – ikona i kult. Czemu nie legenda?

Chyba wszyscy się zgodzimy, że Monster Magnet nie zrobili takiej kariery, jaka wydawała im się pisana. Niezaprzeczalny wpływ na szeroko pojętą scenę stonerowego i psychodelicznego grania, kilka ogólnoświatowych przebojów i trasa u boku Metalliki to tylko część elementów, które składają się na ich wielkość. Co więc poszło nie tak? Dlaczego ekipa Dave Wyndorf nie wyprzedaje dziś stadionów lub hal i znów funkcjonuje jako zespół na granicy mainstreamu i undergroundu?

Piękny początek

Cofnijmy się do samego początku. Korzenie Monster Magnet sięgają roku 1989, kiedy Dave Wyndorf po zakończeniu swoich poprzednich, małych projektów muzycznych powołał do życia naszego głównego bohatera. Początkowe inspiracje mieszały się gdzieś na styku psychodelicznego rocka rodem z lat 60/70. i wchodzącego szturmem na rynek muzyczny noise rocka z Sonic Youth na czele. Z tego pięknego romansu gatunkowego powstało kilka wydawnictw EP, których ukoronowaniem był pełnoprawny debiut – kultowy do dziś w środowisku stonerowy „Spine Of God” z 1991 roku. Już tutaj lider grupy pokazał swoją miłość do psychodelicznej, ale również zaskakująco kojącej gitary, która pcha cały ten muzyczny pociąg do przodu. Solidny początek, który był preludium do wspaniałej dekady dla zespołu.

Po miesiącach intensywnych koncertów, dwa lata od debiutu muzycy umocnili swoją pozycję wydając „Superjudge”. Ten krążek został dociążony o bardziej metalowe brzmienie i kilka rozwiązań kompozycyjnych charakterystycznych dla tego gatunku, wpuszczając przy tym jeszcze więcej narkotycznego, bluesowego lub nawet hendrixowskiego luzu. Muzyka wydaje się z jednej strony dosłownie wyciągnięta z minionych dekad, a z drugiej stara się przeszczepić psychodeliczne szaleństwo na grunt, jakże już innych lat 90. To wskrzeszanie, wydawałoby się już martwych mód, w czasie zdominowanym przez coraz bardziej popularny grunge i rodzący się nu metal, było zadaniem nie tyle karkołomnym, co budzącym podziw swoją szczerością i determinacją. Tylko dzięki niemal ślepemu zapatrzeniu w swoją wizję muzyki, Dave Wyndorf wchodził coraz wyżej po szczeblach muzycznej kariery, choć na papierze Monster Magnet nie miało wtedy prawa być niczym więcej niż lokalną, może stanową gwiazdeczką. Po premierze „Superjudge” zespół ruszał w coraz większe trasy amerykańskie, a nawet pierwszą europejską. A to dopiero preludium.

Na szczycie świata

Pierwszym z dwóch kamieni milowych zespołu było wydanie prywatnie mojego ulubionego albumu „Dopes to Infinity”. To tu Dave Wyndorf puścił wszystkie swoje hamulce, a osiągnięty stan wspomógł hojnie nielimitowaną ilością psychodelicznych substancji, czego owocem jest album niemal bezbłędny. Kolosalne brzmienie uderzające nas od pierwszego utworu, zaskakująca przebojowość i psychodelia, która rezygnuje z klimatu dzieci kwiatów, na rzecz nieskończonych kosmicznych podróży. Riffy w Monster Magnet jeszcze nigdy nie były tak ciężkie, a przy tym absurdalnie wręcz wpadające w ucho lub nawet popowe. Ponownie to one niosą cały album na swoich barkach, zachwycając na każdym kroku. To z tego albumu pochodzi również pierwszy wielki przebój zespołu, czyli broniące się po dziś „Negasonic Teenage Warhead”, którego tytuł notabene zainspirował nazwę jednej postaci z uniwersum X-Man. Przelanie przez lidera grupy swojej miłości do wszystkiego, co jest związane z kulturą popularną, filmami klasy B i przede wszystkim kosmicznymi teoriami spiskowymi na muzykę, zdecydowanie wyszło na plus. Nadaje to niepowtarzalny na rockowym poletku klimat międzyplanetarnej przejażdżki okraszonej dużą ilością LSD i groteski w dobrym tego słowa znaczeniu.

Album został doceniony nie tylko przez krytyków, ale przede wszystkim przez fanów. A tych Monster Magnet zdobywali każdego dnia, prowadząc niemal nieprzerwaną 2-letnią trasę koncertową na całym świecie. Wydawało się, że wielka kariera leży u ich stóp i nie muszą robić nic innego, jak tylko nagrać kolejną dobrą płytę. A jak było?

Było dużo lepiej. „Power Trip” z 1998 roku to największy, globalny wręcz sukces komercyjny grupy i przeboje znane na całym świecie do dziś. Tuż po swojej premierze krążek zdobywał status złotej płyty w kolejnych krajach, a promujące go single „Space Lord” i „Power Trip” królowały na amerykańskich i europejskich listach przebojów. Było to możliwe dzięki niesamowicie chwytliwym kompozycjom, które nadal nie odrzucały swojego psychodelicznego dziedzictwa, dodając do niego czystą, rockową zabawę. Przebojowe jak nigdy refreny aż się proszą o śpiewanie przez tysiące gardeł na stadionie. Monster Magnet wydawali się nie do zatrzymania – te słowa pasowały tak samo do ich muzyki, jak i kariery. Dziecięce marzenia Dave Wyndorf o zostaniu gwiazdą rocka, którym podporządkował całe swoje życie, w końcu stawały się faktem, gdy grał na wyprzedanych halach, jako headliner licznych festiwali i wystąpił w roli supportu na amerykańskiej części trasy Metalliki. Czy końcówka lat 90. wyprodukowała anomalię, jaką był jeszcze jeden wielki, czysto rockowy zespół, przebijający się do globalnej świadomości na przekór muzycznym trendom? Wszystko na to wskazywało, ale…

…ale tak się nie wydarzyło. Po absolutnie szczytowym momencie w karierze zespołu, jakim była trasa promująca „Power Trip”, taka historia miała już nigdy się nie powtórzyć. Pod koniec lat 90. kolejny raz dał o sobie znać problem z narkotykami lidera grupy, przez co udał się na trzeci odwyk. „God Say No” z 2000 roku przeszedł niemal niezauważony na rynku, proponując powrót do wolniejszego, spokojniejszego brzmienia znanego z pierwszych dwóch albumów, co wywołało tylko ziewnięcie krytyków i fanów, zwróconych już do nowego wieku i towarzyszących mu propozycji muzycznych. Żaden z kolejnych albumów nie zbliżył się nawet do swoich poprzedników pod względem sprzedaży i popularności. Jest to zaskakujące o tyle, że pomimo drobnych różnic w rozłożeniu akcentów, w gruncie rzeczy to nadal było dokładnie to samo Monster Magnet, które ledwie kilka lat temu pokochał cały świat. Na domiar złego, w nowym millenium Dave Wyndorf przestał być dzieckiem szczęścia i czekały go dwa wypadki samochodowe oraz kolejne odwyki. Pomimo tych przeciwności, zespół wciąż był bardzo aktywny koncertowo i wydawniczo. Nie przekładało się to jednak na popularność.

Co poszło nie tak?

Po pierwsze czas, po drugie bezkompromisowość. Tak naprawdę wszystkie zespoły czysto rockowe/metalowe, które w XXI wieku wciąż wypełniały stadiony i hale, powstały w latach 70 i na początku 80. Lata 90. miały już innych bohaterów, którzy z kolejnymi latami urośli do miana legendy. Niestety nie był tam miejsca dla Monster Magnet. Ich momentalny skok popularności w latach 1998-99 był ostatnim tchnieniem globalnego szału na nowy, rockowy zespół. Niestety ten płomień równie szybko zapłonął, co zgasł. Drugą przeszkodą było to, co w pierwszych 10 latach kariery było siłą grupy – bezwzględne podążanie za własnym stylem i upodobaniami. Muzyka grana wbrew trendom i pod prąd miała tyle energii, żeby przebić się w latach 90., jednak zabrakło jej impetu, żeby przebić się przez coraz dalej idące zmiany upodobań muzycznych XXI wieku. Dave Wyndorf musiał widzieć zachodzące przemiany i wpływ, jaki w którymś momencie miały na jego karierę, jednak postanowił nie robić ani kroku w tył, czy choćby w bok. Przypłacił to strąceniem z piedestału globalnej, rockowej super gwiazdy.

Czy ten upadek był jednak bolesny? Po części (chociażby finansowej) na pewno tak, ale z dzisiejszej perspektywy opisujemy Monster Magnet jako klasyka stoner rocka, odrodziciela psychodelii i ostatnią, częściowo udaną próbę powrotu klasycznego rocka do mainstreamu. Zespół wciąż gra, pomimo 66 lat na karku lidera, wciąż wydaje płyty dobre, a nawet świetne i wciąż wygląda na scenie tak, jakby był u szczytu swojej kariery. Listy przebojów i słupki sprzedaży być może o nich zapomniały, ale dziesiątki tysięcy fanów na całym świecie wciąż wracają do starych klasyków i z niecierpliwością czekają na nowe wydawnictwa. Kult i ikona. Legendarność wcale nie jest im potrzebna.

Zapraszamy na pierwszy od lat, jedyny w Polsce koncert Monster Magnet. Już 6 lipca w warszawskiej Progresji.

Bilety są już w sprzedaży!

Aleksander Braun